Jennifer Lopez – J.Lo (2001)

Jennifer Lopez | J.Lo | 16 I 2001 | ★★★★★

Jennifer Lopez wkroczyła w nowe millennium przebojem Waiting for Tonight. Numer jest jednym z jej flagowych tanecznych szlagierów. Na początku 2000 roku promocja debiutanckiego krążka On the 6 trwała w najlepsze – jeszcze w styczniu wydano z niego singiel Feelin’ So Good a latem hucznie domknięto promocję płyty hitowym Let’s Get Loud. Jenny nie zamierzała jednak czekać aż kurz po promocji jej muzycznego debiutu opadnie i wiosną, zaraz po zakończeniu zdjęć do filmu The Wedding Planer rozpoczęła prace nad nową płytą, której premiera została wstępnie zaplanowana na koniec roku. Zadaniem drugiego albumu było nie tyle ugruntowanie pozycji Lopez na scenie muzycznej ale podciągnięcie jej persony do poziomu wszechstronnie uzdolnionego sex – symbolu i jednocześnie jednej największych bizneswoman początku XXI wieku.

Pierwotnie album miał nosić nazwę The Passionate Journey i miał ukazać się w listopadzie 2000 roku. Jenny łączyła prace w studiu nagraniowym z kręceniem filmu Angel Eyes, które zakończyły się dopiero pod koniec lipca. W związku z brakiem czasu finalnie premierę krążka przesunięto na drugą połowę stycznia 2001 roku i zgrano ją z wejściem do kin komedii The Wedding Planer. Pierwszy singiel Love Don’t Cost a Thing był jednocześnie motywem przewodnim filmu oraz pierwszym singlem z płyty nazwanej ostatecznie J.Lo. Zabieg zgrania premier tych dwóch projektów przyniósł zamierzony efekt – w tygodniu w którym J.Lo zadebiutowała na szczycie albumowej listy Billboardu komedia z udziałem Lopez wskoczyła na szczyt amerykańskiego box office’u zarabiając w weekend otwarcia 13,5 mln dolarów. Tym sposobem Jennifer Lopez stała się pierwszą artystką w historii, która w tym samym czasie szczytowała w USA na liście muzycznej i filmowej.

Jennifer w ostatniej chwili zmieniła tytuł płyty na J.Lo – swoją ksywę z początków kariery. Jak sama stwierdziła – Moi fani nazywają mnie J.Lo. Nadanie albumowi takiego tytułu to mój sposób na powiedzenie im, jak bardzo jestem im wdzięczna za ich wsparcie. Dziś nie ma takiej osoby, która nie zna J.Lo. Tytuł był krótki, nośny, modny, viralowy. Podkreślił kierunek w jakim podążyła Jennifer na drugiej płycie – nowoczesną mieszankę latino – dance – popu z domieszką r&b odzianą w ociekający blichtrem, niebywale modny i unikatowy look Lopez zręcznie i modelowo kreowany w teledyskach, sesjach zdjęciowych czy rozmaitych występach publicznych. Kto pamięta tamte czasy wie z jaką częstotliwością w mediach były emitowane piosenki z tej płyty. Single po raz kolejny zostały wybrane modelowo i podobnie jak w przypadku On the 6 okazały się być najmocniejszymi ogniwami całego longplaya.

Na pierwszy front wystawiono Love Don’t Cost a Thing – przyjemną, postawioną na mięsistym basie mieszankę popu i r&b inspirowaną ówczesnymi dokonaniami Destiny’s Child. Ociekający luksusem wideoklip z półnagą Jennifer wijącą się na plaży jest uznawany za jeden z jej najseksowniejszych teledysków. Na drugim singlu wylądował futurystyczny, naładowany elektroniką, funkowo – dance’owy Play. Był to singiel wycelowany głównie w europejskie, madonnowo – minogue’owe rynki ale zyskał także spore wsparcie amerykańskich stacji radiowych. Lopez była wówczas na ogromnej fali wznoszącej więc jako artystka mocno wizualna była bardzo lubiana przez ogólnoświatowe media, nawet jeśli niekoniecznie trafiała brzmieniowo w najbardziej popularne w danym kraju gatunki.

Z gorącego, latynoskiego Ain’t It Funny wykuto jeden z największych przebojów lata 2001. Dobrze jest mieć w swoim repertuarze taką La Isla Bonitę. Management Jennifer wiedział doskonale, że taką Lopez kupi pół świata. Na czwartym małym krążku wylądował funkowy, mocno inspirowany dokonaniami Janet Jackson I’m Real. Tym numerem J.Lo puściła oko w kierunku amerykańskiego mainstreamu. Nie trzeba było długo czekać na odpowiedź tamtejszych fanów – w połowie września numer zawojował szczyt tamtejszej listy airplay i głównej gorącej setki. W tamtym czasie moda na pop zaczęła być w USA wypierana przez hip – hop oraz urban – pop. W odpowiedzi na ten trend oryginalną wersję I’m Real szybko wzięto na ponowny warsztat i jesienią wypuszczono go w hopowej, moim zdaniem lepszej od oryginału wersji Murder Remix z udziałem rapera Ja Rule. Zabieg ten uczynił z I’m Real największy amerykański przebój Jennifer z tamtej ery oraz tuż przed gorącym okresem przedświątecznym dał drugie sprzedażowe życie płycie J.Lo. Do dzisiaj jest to najlepiej sprzedający się krążek Jennifer w USA. Zabieg z transferem mocno popowej dotąd muzyki Lopez w brzmienia urban zapewnił tam sukces kolejnym jej krążkom: remix – albumowi J to tha L-O! oraz studyjnemu This Is Me… Then.

Jaka jednak jest ta bardziej liczebna, niesinglowa J.Lo? O wiele lepsza niż niesinglowa Jenny z On the 6 ale nadal nie umywająca się do swojej znanej wszystkim, singlowej odsłony. Album momentami sprawia wrażenie przesadnie wydelikaconego. Obok naprawdę porządnie zrobionych, tanecznych bopów typu Play, I’m Real czy Ain’t It Funny czy przyjemnie sączącego się z głośników I’m Gonna Be Alright upakowano tutaj paczkę jakichś pipciowatych tracków brzmiących jak spady po Brandy, Janet Jackson czy Toni Braxton typu We Gotta Talk, That’s the Way czy balladowe Come Over i Secretly. Bardzo dobrze, że Jennifer ograniczyła się tutaj do stricte dwóch typowych ballad. O ile Come Over jeszcze jako tako broni się zwiewnym sensualnym klimatem, tak Secretly już niestety bardziej gasi emocje niż je wzbudza. Na krążku umieszczono także sporą dawkę latin – popu i brzmień inspirowanych salsą czy cha – chą. Jeżeli ktoś lubi typowo latynoską muzykę to Cariño, Dame (Touch Me) czy Si Ya Se Acabó z pewnością nie pokaleczą jego uszu. Si Ya Se Acabó przywiedzie nawet na myśl nostalgiczne rytmy płynące z niebywale popularnej wówczas, debiutanckiej płyty Natalii Oreiro.

Numerem do którego nigdy się nie przekonałem jest Walking on Sunshine. Jest to dla mnie kolejna, lekka, banalna piosnka w której wycofany wokal Lopez osadzono na prostych syntetycznych dźwiękach. Pomiędzy syntezatory nieśmiało wpleciono dance’owy bit i jakieś mamyjowate smyki. W porównaniu do Play nagranie brzmi jak totalny filler. O wiele lepiej wypada osadzone na przyjemnym basie i perkusji Dance With Me. Fajną robotę zrobiły tutaj przebijające się dźwięki pianina. Niezły jest również trochę dramatyczny, zgrabnie zaaranżowany na zawoalowanej w warstwie dźwiękowej hiszpańskiej gitarze akustycznej, fortepianie i postawiony na soczystym basie That’s Not Me. Początkowo nagranie brzmi dość niepozornie ale rozwija się w naprawdę udaną, typowo czarną kompozycję. Nie najgorszy jest także bonusowy, kroczący Pleasure Is Mine. Przyjemne, odprężające r&b z fajnymi smykami. Zaskakuje także I’m Waiting. Czarne brzmienia ubrane w migoczące syntezatory początkowo sprawiają wrażenie nagrania mocno odstającego od reszty albumu. Jest to jednak duży atut tego utworu. Obydwa bonusowe tracki spokojnie mogłyby zastąpić niejeden z słabszych momentów podstawowej wersji płyty.

Całościowo J.Lo wypada zdecydowanie lepiej niż On the 6. W zasadzie jest to najlepszy studyjny krążek Jennifer – później było już tylko gorzej.  Mimo, że J.Lo ma kilka słabszych momentów a singlowe tracki jakościowo trochę odstają od reszty to jest to płyta o wiele bardziej spójna i przemyślana, niż komukolwiek mogłoby się wydawać. Jenny wiedziała co zrobić by utrzymać swoją popularność a jej doradcy bacznie czuwali, by każdy kolejny wydany przez nią singiel przysłużył się wzrostowi zainteresowania jej osobą w różnych rejonach globu. Jest tutaj taniec, jest latino, nowoczesny pop, modne r&b, masa ozdabiających wszystko dzwoneczków brzmiących jak najdroższe biżuteryjne błyskotki. Jest trochę słabego wokalu przysłoniętego chórkami, niepotrzebnie wymuskanych i nijakich tracków oraz kreowanych na siłę emocji. Całość jest jednak marketingowo zaplanowana doskonale i bardzo zmyślnie. Zmyślnie, czyli z perspektywą dla dalszej, muzycznej kariery Lopez. J.Lo wabi do siebie nie tylko USA, ale i Europę oraz mnóstwo latynoamerykańskich rynków. Z schedy po tym albumie Jennifer korzystała całe następne dwie dekady. Wszystko wskazuje na to, że będzie korzystała także przez kolejne lata. 


6 uwag do wpisu “Jennifer Lopez – J.Lo (2001)

  1. To mamy odmienne zdanie, bo mi właśnie bardzo się podobało naiwne, nastolatkowe Secretely i zmysłowe Come Over. Mimo że są to spokojne rejony albumu, to według mnie mocne. Walking on Sunshine też jest dla mnie jedną z najbardziej wpadających w ucho piosenek na albumie. Jest wiele zapychaczy według mnie tutaj, ale na pewno dla mnie (jak i dla wielu innych osób) nie są to Secretely, Come Over czy Walking on Sunshine. Piosenki jak That’s Not Me czy Dance With Me są strasznie nijakie, za to wczesniejsze piosenki co wspomnialem się wyróżniają, i przede wszystkim są zaśpiewane w calości przez Jennifer, a nie jak ponad połowa innych piosenek w refrenach na albumie co niewiadomo czy to w refrenie śpiewa JLo, chorki czy jakiś inny background singer. Co do On The 6 też się nie zgadzam, uważam że to był bardziej przemyślany album, i przedewszystkim słuchając go czulem że słucham Jennifer, a nie jak w połowie piosenek na J.Lo kogoś innego (odnośnie wielu refrenów na piosenkach w J.Lo). Romantyczne piosenki inspirowane Seleną (którą Jennifer Lopez zagrała w filmie biograficznym i przedewszystkim dzięki niej rozpoczęła swoją karierę muzyczną) na On The 6 jak Should’ve Never, Promise Me You’ll Try czy Talk About Us w połączeniu z singlami, i innymi piosenkami które przykuly moją uwagę jak Could This Be Love i interpretacją utworu Diany Ross Do You Know Where You’re Going To na prawdę czynią ten album unikalnym i jest tutaj różnorodność której nie czułem na drugim albumie. 2 nominacje do nagród Grammy też mówią za siebie. Mamy zdecydowanie odmienne stanowiska, więc mam nadzieję że uszanuje Pan moje, ja Pańskie jak najbardziej, ale po prostu się z nim nie zgadzam :) Nikt nie mówi jednak że jakakolwiek recenzja jest w 100% słuszna czy obiektywna.

    Polubione przez 1 osoba

    1. Oczywiście, że szanuję Twoje zdanie – jest konstruktywne, konkretne i każdy ma prawo je mieć :) Muzyka jest po to, żeby łączyć a nie dzielić ale wiadomo, że nie wszyscy do końca musimy się zgadzać w swoich opiniach – każdy ma swój gust i inaczej odbiera rozmaite rzeczy. To jest fajne, bo rzeczywistość dzięki tej różnorodności zdań, opinii nie jest nudna! A mimo, że podchodzę krytycznie do niektórych numerów i albumów J.Lo to i tak ją bardzo cenię, mam mnóstwo jej ulubionych nagrań, cieszę się, że nadal robi swoje, nagrywa muzykę, kręci filmy i z pewną dozą krytyki tak czy siak uważam za jedną z ikon współczesnej muzyki :) Pozdrawiam! :)

      Polubienie

      1. Oczywiście :D Bardzo się cieszę, że są ludzie którzy mimo wszystko czują jakiś respekt do J.Lo. Wie Pan, kpi się mocno od paru lat z niej jako aktorki i piosenkarki. Bardzo lubię czytać wasze artykuły i recenzje. Faktycznie, gdyby wszyscy mieli takie same opinie to byłoby…nudno. Poza tym, każdy ma swój unikalny gust i opinie, i to nas właśnie rozróżnia od siebie i równocześnie czyni wyjątkowymi. Dziękuję za pozdrowienia i również pozdrawiam!

        Polubione przez 1 osoba

Leave a Reply