Justin Timberlake – Man of the Woods (2018)

Justin Timberlake | Man of the Woods | 2 II 2018 | ★★★★

Od premiery ostatniej studyjnej płyty Justina Timberlake’a minęło prawie 5 lat. Na wydany w 2013 roku krążek The 20/20 Experience trzeba było czekać jeszcze dłużej – blisko 7 lat. Pewnego rodzaju rekompensatą dla fanów było wydanie w tamtym czasie aż dwóch płyt, z czego tylko pierwsza część The 20/20 Experience była względnie zachwycająca, jak na standardy Timberlake’a. Druga przyniosła mieszane odczucia, ale finalnie cały projekt znalazł na całym świecie blisko 6 milionów nabywców, co można było uznać za spory komercyjny sukces. Pół dekady później, na płycie Man of the Woods, Justin jako przykładny mąż i już ojciec objawia się światu w solowej odsłonie po raz piąty. Co tym razem proponuje Książę Popu? Jaki wrzuca bieg? Piąty, a może wsteczny?

W wywiadzie dla magazynu Rolling Stone z 2016 roku gwiazdor zapowiedział, że na nowym albumie sięgnie do korzeni własnej muzyki, czyli do gitarowych brzmień na których wychował się w swoim rodzinnym mieście – Memphis, w stanie Tennessee. Do inkorporowania owych muzycznych fascynacji we własne nagrania zatrudnił starą gwardię odpowiedzialną za brzmienie jego poprzednich płyt – m.in. duet The Neptunes, Timbalanda oraz Danję. O ile mogę zrozumieć wybór The Neptunes, tak reszta to trochę dziwny wybór, zważywszy na fakt, że brzmienie uzyskane przez nich na poprzednich krążkach raczej dążyło w kierunku futurystycznych, mniej lub bardziej ryzykownych i udanych eksperymentów, aniżeli eksploracji organicznych dźwięków z południa Ameryki. W wywiadzie dla The Hollywood Reporter można jednak doszukać się przyczyn takiego doboru producentów. Timberlake tłumaczył wówczas w jakim kierunku zmierza jego muzyka – To Memphis, to muzyka z południa Ameryki, ale chcę, żeby brzmiała nowocześnie.

Tym sposobem Justin wbija się w peleton artystów powracających lub wędrujących w kierunku organicznych brzmień Ameryki. W ostatnim czasie takiej podróży doświadczyła przykładowo Lady Gaga (Joanne), Rihanna (FourFiveSeconds), Beyonce (częściowo na Lemonade) czy nawet Marilyn Manson (The Pale Emperor). Korzystną koniunkturę na rynku wyczuła także Shania Twain powracając po 15 latach z płytą Now, a muzyką country nieśmiało inspiruje się nawet nowa Kylie Minogue (Dancing). Biorąc pod uwagę rosnącą popularność muzyki country w samych Stanach, myślę, że niebawem wielu innych mainstreamowych artystów postawi na eksplorację tego gatunku. To już się dzieje, tylko nie wszyscy, zwłaszcza w Europie, mają odwagę porzucić wychodzące z mody szaty EDM-u. Komercyjny sukces Man of the Woods da wielu producentom i artystom odpowiedź, czy warto iść w tym kierunku. W ten sposób, paradoksalnie Timberlake odstawiając na bok futurystyczną elektronikę na rzecz żywych, bardziej minimalistycznych, przykurzonych brzmień pozostaje nadal artystą, który idzie naprzód i w pewnym stopniu pozostaje innowacyjny.

Osobną kwestią pozostaje fakt, jak Timberlake’owi i jego wyeksploatowanej przez lata załodze idzie łączenie tradycji z nowoczesnością. Raz lepiej, raz gorzej. Słuchanie tej płyty to jak jazda przez pełną wybojów, polną drogę – jak już wyjedziesz na prostą i masz ochotę naprawdę się rozmarzyć, to nagle zasypiasz z nudów albo wpadasz w wyrwę i nie wiesz co się dzieje. Przed premierą płyty wydano cztery single, z których żaden nie stał się przebojem. Zamiast wypuścić jeden, porządny hit, to Timberlake woli puszczać bąki. Wynika to z tego, że na Man of the Woods po prostu nie ma przebojów. Nie ma z czego wykuć szlagieru na miarę Rock Your Body, SexyBack czy Mirrors. Poza Say Something w zasadzie nie ma tutaj chwytliwych radiowych utworów. Singlowy Filthy? Jest to zmyłka nie mająca zbyt wiele wspólnego z pozostałą zawartością płyty, wydana głównie jako wabik na fanów poprzednich płyt Justina. Pokraczny, ale odważny twór, który może budzić mieszane odczucia, ale świetnie sprawdzi się w klubie. W szlagierowym katalogu Timberlake’a wysoko jednak nie będzie.

Instrumentem, który wiedzie prym na Man of the Woods jest gitara akustyczna. To poprzez jej dźwięki odbywa się podróż Timberlake’a do muzycznych korzeni. Jej obecność nadaje kompozycjom przystępnego, popowego charakteru. Łączy także poszczególne, czerpiące to z funku, to z r&b, to z reggae czy soulu numery, przez co album faktycznie tworzy jedną całość, a nie jest zbiorem przypadkowo latających atomów.

Obok zgrabnego, gitarowego, zaśpiewanego w duecie z gwiazdą muzyki country Chrisem Stapletonem Say Something czy typowo pharrellowskiego, mieniącego się disco lat 70. Midnight Summer Jam można znaleźć tutaj funkowe, pulsujące, stylowe Montana i Breeze of the Pond. Uroku nie brakuje także mieszance południowego rocka i r&b Higher Higher, oszczędnemu, funkowemu Young Man czy blues – rockowemu Sauce. Fatalnie wypadają natomiast eksperymenty z reggae – Wave i nagrane w duecie z Alicią Keys, koszmarnie i zarazem zaskakująco żadne Morning Light. Gdzie się podziała ta zachwycająca Alicia Keys sprzed choćby dekady? Nie przekonuje mnie także tytułowe Man of the Woods. Timberlake powinien trzymać się z dala od reggae. Nie zachwyca również rozlazłe, balladowe Flannel, poprzedzone mówionym przez Jessicę Biel interludium Hers. Miało być hmmm… zmysłowo? Seksownie? Wyszło potwornie jałowo. Nie jest to nic, co ma jakąkolwiek wartość repetytywną. Do włączenia z ciekawości i zapomnienia.

Man of the Woods słucha się z przyjemnością, ale czasem jest po prostu nudno i nijako. Przydałoby się trochę przebojowego feelingu z zeszłorocznego singla i okrzesanie tracklisty z nikomu niepotrzebnych fillerów. Nie jest to jednak płyta do końca zła. Można było przewidzieć, że prędzej Timberlake wyda taki krążek, tak jak można z dużą dozą prawdopodobieństwa postawić na to, że za parę/parenaście lat będzie próbował z powrotem być młody, modny, boski i cudowny. Teraz jeszcze taki jest, ale jako stateczny mąż i ojciec próbuje być nostalgiczny, dojrzały i ambitny udając, że nie interesują go listy radiowe czy sprzedaży. Ma duży komfort i ma szczęście, że w muzyce popularnej prym wiedzie męski faktor, któremu w dodatku zawsze było, jest i będzie łatwiej. Nawet jak coś mu nie do końca wyjdzie, to jest nadal tak czarujący, że mu się upiecze – tak trochę jest z Man of the Woods.


3 uwagi do wpisu “Justin Timberlake – Man of the Woods (2018)

  1. Niestety, miałem znacznie wyższe oczekiwania… Ale nie żałuję zakupu, płyta daje się słuchać, chociaż faktycznie niekiedy miewa chwile nudy. Ale Justin – ciągle jesteś świetnym artystą! :) Pozdrawiam i w wolnej chwili zapraszam do siebie :)

    Polubienie

  2. Pamiętam jak odliczałem dni do premiery tego albumu czekając na coś wielkiego. Tymczasem otrzymałem zaledwie kilka dobrych momentów, które tak jak piszesz przeplatają się o nudę. Szkoda, bo liczyłem zdecydowanie na coś więcej.

    Polubienie

Leave a Reply