Po rozstaniu z wytwórnią Big Machine i niemożnością porozumienia się z jej nowym właścicielem Scooterem Braunem w kwestii praw autorskich do nagrań z pierwszych sześciu albumów studyjnych, pod koniec 2018 roku Taylor Swift podpisała nowy kontrakt płytowy z Republic Records. W celu odzyskania kontroli nad swoimi starszymi nagraniami, pod szyldem nowego wydawcy artystka postanowiła nagrać je ponownie i co kilka miesięcy wydawać z dopiskiem Taylor’s Version. Grafik wydawniczy obejmujący starsze nagrania połączył się z planem obejmującym zupełnie nowe płyty, dzięki czemu od mniej więcej czterech lat dyskografia Swift co pół roku pączkuje jak zwariowana bijąc wszelkie sprzedażowe rekordy na poziomie nieosiągalnym dla nikogo w branży. Taylor stała się mistrzynią w przelewaniu swoich osobistych doświadczeń na papier i muzykę, stając się w ten sposób wyrocznią dla milionów fanek, ale też i fanów z całego świata. Tak ogromnego i wiernego fandomu nie miał chyba żaden inny artysta od czasów Michaela Jacksona. Swift stworzyła w muzyce popularnej swoją własną kategorię, wymykającą się spod wszelkich znanych prawideł rynku muzycznego.
Swój jedenasty projekt The Tortured Poets Department Swift zaanonsowała odbierając nagrodę Grammy za poprzedni album Midnights. Nowa płyta jeszcze przed premierą stała się bestsellerem rozchodząc się w przedsprzedaży jak oszalała. Artystka zadbała, by wydrążyć kieszenie fanów do cna, wydając Tortured w rozmaitych wariantach zawierających dodatkowe numery. Żeby było ciekawiej, Taylor nie wypuściła przed wydaniem całości ani jednego singla, natomiast w dniu wydania samego albumu okazało się, że projekt jest… dwupłytowy, obejmujący zawrotną liczbę 31 piosenek. Nikt mi nie wmówi, że w tym wszystkim chodzi głównie o jakość, a nie o bicie kolejnych rekordów. W trakcie jednego z ostatnich koncertów w Melbourne artystka ujawniła, że Tortured zrodził się z ogromnej potrzeby pisania. Taylor zaczęła prace nad tym albumem zaraz po ukończeniu płyty Midnights i kontynuowała je przez całą amerykańską część The Eras Tour. Zgodnie z słowami gwiazdy, tworzenie tej płyty udowodniło jej integralną rolę pisania piosenek w jej życiu. Swift scharakteryzowała projekt jako antologię nowych utworów odzwierciedlających wydarzenia, opinie i uczucia z przelotnego i fatalistycznego momentu, który był w podobnym stopniu zaskakujący, jak i smutny.
The Tortured Poets Department to kolejna w dorobku Taylor rozprawa na temat swoich ex – boyfriends i powiązanych z tym tematów tj. rozstanie, miłość, migawki na temat szczęśliwych i złych chwil, żale i rozmaite egzystencjalne rozterki, zmagania z depresją, bólem bycia sławną itd. Generalnie – tematy wałkowane przez Taylor setki razy. Tak, setki. Liczbę utworów, które Swift już wcześniej poświęciła tym kwestiom można już liczyć w setkach. To niebywałe, ale to właśnie na nich zbudowała ona swój fenomen. Fani powinni być więc z nowych nagrań względnie zadowoleni. Co z osobami, które chciałyby rozpocząć swoją przygodę z Taylor? Niekoniecznie polecałbym im zaczynać ją akurat od tej, konkretnej płyty. Tortured jest zwyczajnie, przynajmniej w pierwszej połowie, jak to niektórzy mawiają, „mynconce”. Courtney Love ostatnio wypowiedziała się na temat Taylor twierdząc, że dziś jest traktowana jak Madonna, ale nie jest interesująca jako artystka. Wiele osób zlinczowało ją za te słowa, ale myślę, że jest w nich trochę prawdy. Moim zdaniem Swift przede wszystkim wydaje za dużo i za często. Nie ma ani chwili na zatęsknienie za nią, cały czas mieli stare i wydaje nowe, ładując na poszczególne wydawnictwa niezliczoną liczbę kawałków. Trwające 2 godziny Tortured jest już przesadą maksymalną. Co najmniej połowa tego albumu powinna trafić do szuflady. To, że Taylor potrzebowała i musiała te utwory napisać nie znaczy, że wszystkie je musiała nagrywać i wydawać.
Całość została napisana i wyprodukowana przez samą Taylor i jej wieloletnich współpracowników: Jacka Antonoffa i Aarona Dessnera. Pierwszą część, wyprodukowaną głównie przez Antonoffa charakteryzuje synth – popowe, wyraźne i nowocześnie zaaranżowane brzmienie, wpadające momentami w lata 80., w lubiane przez Swift country czy w klimatycznego soft – rocka. Na szczególną uwagę zasługują gitarowe, sięgające w stronę bardziej konwencjonalnej Taylor z początków kariery, wybitnie nadające się na stadiony But Daddy I Love Him, pulsujące, śpiewane hipnotyzującymi, dolnymi rejestrami So Long, London czy westernowe, dawkujące emocje Who’s Afraid of Little Old Me?. Bardzo dobrze wypada przypominające dokonania Lany Del Rey The Alchemist, gitarowo – fortepianowo – klawiszowe, rozwijające się stopniowo The Smallest Man Who Ever Lived oraz zamykające pierwszą część, pop – rockowe, poświęcone legendarnej gwieździe kina niemego Clara Bow. Rozczarowują wybrany na pierwszy singiel duet z Post Malone – Fortnight oraz nagrany z Florence Welch Florida!!!. Nic nie wnoszące współprace, w całym konglomeracie solowych numerów brzmią jak twory kompletnie oderwane od rzeczywistości. W tym drugim kawałku o wiele lepiej zabrzmiałaby Alanis Morissette. Jej udział byłby prawdziwą niespodzianką! Z kolei Fortnight trochę zyskuje będąc wsparty pięknym wideoklipem – mimo tego wciąż nie jest to jednak poziom cardigan czy willow. Słabo wybija się także tytułowe nagranie, chociaż fajnie przywołuje soft – rockowe brzmienia typowe dla końca lat 80. Reszta piosenek powinna leżeć głęboko w szufladzie i nigdy nie być stamtąd wyciągnięta.
O wiele lepsze wrażenie wywiera druga część albumu opatrzona dopiskiem The Anthology. Przeważają na niej oszczędniejsze w brzmienie, akustyczne produkcje Aarona Dessnera przywołujące klimat płyt folklore i evermore. Całość ciągną w górę surowe, fortepianowo – smykowe kompozycje traktujące o różnych rodzajach szalonych, dążących do zemsty kobiet: The Black Dog, The Albatross, The Bolter i zamykający drugą część The Manuscript. Utwory te robią także za bonusy na różnych wariantach wydań winylowych. Trzeba przyznać, że umieszczanie najlepszych piosenek w roli dodatków jest interesującą koncepcją. Bardzo miło słucha się fortepianowych, delikatnie potraktowanych komputerowym aranżem How Did It End?, Cassandra oraz Peter, żywego, wspartego gitarą elektryczną i bębnami So High School czy rozmarzonego imgonnagetyouback. Do tego można dodać także typowo folkowe, bardzo klimatyczne I Look in People’s Windows. Wszystkie te numery są dowodem na to, że sukcesy odbiegających od popowej konwencji folklore i evermore nie były jedynie dziełem przypadku. Wokal Swift sprawdza się w takich kawałkach idealnie, z dużą gracją podkreślając to, o czym artystka śpiewa w danej kompozycji. Taylor i folk to duet idealny. Z tego zestawu usunąłbym jedynie trochę infantylne I Hate It Here i ThanK you aIMee. Nie wiem jak te numery tu trafiły – biorąc pod uwagę poziom drugiej płyty chciałbym wierzyć, że przez przypadek.
The Tortured Poets Department jest niewątpliwie jednym z najbardziej wyczekiwanych wydawnictw 2024 roku, mimo, że od premiery poprzedzającego go Midnights minęło zaledwie półtora roku. Odnoszę jednak wrażenie, że ilość hałasu wokół tej płyty jest wybitnie nieproporcjonalna do jej zawartości. Zawartości, którą należałoby mocno okroić z niepotrzebnych fillerów, by zrobić z tego wydawnictwa naprawdę solidną produkcję. Byłoby to możliwe, ponieważ jest tutaj sporo przyzwoitego materiału, w szczególności w drugiej, bardziej minimalistycznie zaaranżowanej, świetnie zaśpiewanej i zinterpretowanej części. Podstawowa wersja płyty dowodzi tego, że gdy im więcej dzieje się wokół wokalu Taylor, tym gorszy jest finalny efekt. Mam wrażenie, że Swift powinna poszukać kogoś innego w miejsce Jacka Antonoffa, którego kompozycje nie wnoszą w ten projekt nic szczególnego, ani tym bardziej innowacyjnego. Nie wiem czy na pokładzie z Jackiem Taylor będzie w stanie wzbić się jeszcze ponad jedne z swoich najlepszych dokonań jakimi były folklore, evermore czy bardziej komercyjne Red. The Tortured Poets Department świadczy także o tym, że Taylor przydałaby się jakaś większa pauza w tworzeniu. Rekordy rekordami, ale obawiam się, że bez jakiejś porządnej przerwy ciężko będzie jej pójść do przodu zarówno tematycznie jak i brzmieniowo. Czas na jakiś większy, albumowy twist!