
Na początku 1992 roku członkowie Depeche Mode znaleźli się pod ogromną presją powtórzenia sukcesu płyty Violator. Wchodząc ponownie do studia nagraniowego musieli zmierzyć się z krążkiem, który jest dzisiaj legendą. Wydanie podobnego materiału z pozoru mogło wydawać się w tamtym czasie rzeczą oczywistą. Nie dla czwórki z Basildon. Kwartet postanowił zaskoczyć swoich słuchaczy i skierować się przy tworzeniu następcy na zupełnie inne tory. Nie wynikało to jednak tylko bezpośrednio z chęci grupy do ryzyka i rzeczy, które w tamtych czasie ich inspirowały. Sława która spłynęła na nich wraz z Violatorem mocno odbiła się psychice członków formacji. Narkotykowe uzależnienie Gahana, alkoholowe problemy Gore’a i depresja z którą zmagał się Fletcher stały się kanwą dla historii i brzmień, które przerodziły się w ich najmroczniejsze wydawnictwo – Songs of Faith and Devotion.
Ciężar dokończenia następcy Violatora wziął na siebie Alan Wilder. Była to jednocześnie jego ostatnia płyta nagrana z formacją. W 1995 roku opuścił on grupę. Na początku 1992 roku to jednak przede wszystkim on czuł, że chce nagrać nowy album i mimo ogromnych napięć w zespole, postanowił doprowadzić ten projekt do końca. Grupę połączyła chęć zrobienia czegoś odmiennego od poprzedniej płyty, mimo, że nie wszyscy w formacji mieli zgodne przekonanie do faktu, by iść w kierunku mocniejszym, opartym bardziej na żywych instrumentach, takim, który jest zdecydowanie bardziej rockowy niż elektroniczny. Przebywający w Stanach Gahan mocno zainspirował się w tamtym czasie rockowo – grunge’owymi brzmieniami, które z pomocą Wildera udało mu się przeforsować w lwią część nowo powstałego materiału. Gahan chciał zrobić coś ryzykownego i od początku prac nad płytą mocno walczył o swoje pomysły, chcąc by Depeche Mode znów stał się zespołem z duszą opartą na żywym brzmieniu, a nie kolejnym bandem, który po odtrąbieniu globalnego sukcesu nagrywa w ten sam deseń wszystkie następne kawałki.
Płyta rodziła się w ogromnych bólach w przydomowym studiu zaaranżowanym przez zespół w willi wynajętej w Madrycie. Postępujący nałóg Dave’a Gahana mocno storpedował proces powstawania nowego materiału. Muzyk izolował się od reszty zespołu, często znikając w swoim pokoju na kilka dni. Popadający w depresję Fletcher nie ułatwiał pracy Gore’owi, który również zamknął się w swoim świecie. W ciągu trzech miesięcy spędzonych razem w Hiszpanii muzycy ukończyli zaledwie dwa utwory. Proces znacznie przyspieszył, kiedy prace zostały przeniesione do Hamburga, w którym pałeczkę przejęli Wilder i producent nagrań – Flood. Razem z Martiem, który pod ich wpływem mocniej zaangażował się w powstawanie płyty, nagrali osiem utworów w połowę krótszym czasie. Gahan doskakiwał tylko nagrać wokale, a Fletcher nie dogadując się z dowodzącym projektem Alanem praktycznie wycofał się z prac w studiu większość czasu spędzając w swoim domu w Anglii.
Wiele tygodni mozolnej pracy dały efekt w postaci albumu mrocznego, bardzo mocno odzwierciedlającego stan psychiczny muzyków. Pomimo odmiennego zdania Gahana i reszty na temat wyboru pierwszego singla, ostatecznie zdecydowano wybrać na pierwszy ogień oparty na brudnym, bluesowym riffie I Feel You. Numer znacząco odbiegał od tego, co Depesze nagrali wcześniej, ale na zaskoczeniu słuchaczy zależało im w tamtym czasie najbardziej. Wizytówką płyty stały się więc niespokojna, charcząca elektronika, przybrudzony, bluesowy, bujany rytm, zniekształcone dźwięki gitar i niski, agresywny wokal Gahana. Utwór spotkał się początkowo z mieszanymi opiniami i mimo, że na listach przebojów nie poszedł w ślady Enjoy the Silence czy Personal Jesus to zachęcił słuchaczy na tyle, by w pierwszym tygodniu sprzedaży wywindować Songs of Faith Devotion na szczyt notowań zarówno w USA jak i w rodzimej Wielkiej Brytanii. Promocję płyty przejął utrzymany w bardziej klasycznym stylu, ale wciąż mocno przybrudzony gitarami Walking In My Shoes, będący kolejnym utworem lirycznie mocno rezonującym z ludzkimi emocjami. Spróbuj postawić się na moim miejscu! – czy trzeba pisać coś więcej?
Na trzecim singlu wylądował faworyt Gahana – Condemnation – pełna niepokoju, dramatyczna ballada w której Dave, jak sam stwierdził wyśpiewał swoje serce. Muzyk nazwał ją także swoim najlepszym jak dotąd popisem wokalnym. Naprawdę po raz pierwszy miałem wrażenie, że słowa przepływają przeze mnie, jakbym to ja je napisał – wspominał Gahan swoje wykonanie utworu. To jednak nie ten utwór przez wielu jest dzisiaj uznawany za najmocniejszy punkt albumu. Miano najmocniejszego ogniwa dzierży ostatni singiel – In Your Room. Jest to także mój osobisty numer 1 w całym dorobku zespołu. Ubóstwiam te mroczne, uwite w gęstą pajęczynę, dudniące partie bębnów, industrialną, motoryczną, złowrogo wybrzmiewającą perkusję, osępiały, wręcz narkotyczny wokal Gahana, szemrzący syntezator i kompilację gitarowych, maniakalnie wybrzmiewających dźwięków w finale utworu. Do tego ten wielowymiarowy tekst! Majstersztyk, prawdziwy muzyczny i liryczny dreszczowiec. Trzeba jednak faktycznie sięgnąć po oryginalną, albumową wersję nagrania. Wersja singlowa, znana jako The Zephyr Mix znacznie odbiega od albumowego pierwowzoru i nie oddaje nawet w połowie jego genialnego klimatu, mimo, że wciąż brzmi dobrze.
Songs of Faith and Devotion nie kończy się jednak na samych singlach. Album ciągną w górę także utwory mniej znane szerszej publiczności, tworząc z niego produkt kompletny pod względem brzmieniowym, wokalnym, lirycznym i wizualnym. Nie ma tutaj utworów przypadkowych czy jakichkolwiek fillerów. Jedną z najlżejszych kompozycji jest postawiony na żywym podkładzie, spowity eteryczną atmosferą, wykończony w trochę bardziej psychodelicznym stylu Mercy In You , będący w warstwie lirycznej swego rodzaju odą do przyjaciela, którego tak bardzo brakuje w chwilach samotności i smutku. To niesamowite, że nie wydano tego kawałka na singlu. Lata 90. miały jednak tę zaletę, że nie zawsze na singlach lądowały utwory najbardziej nośne – na szalce stawiano też inne aspekty, które niejednokrotnie przeważały nad potencjałem komercyjnym. Pulsujące gitarami, perkusyjne Get Right with Me, podobnie jak singlowe Condemnation zostało potraktowane a la gospelowym zaśpiewem. W odróżnieniu do dramatycznego Condemnation, Right jest podsyconą ironią opowieścią o podnoszeniu się z upadku i dążeniu do szczęścia, które wcale nie jest tak daleko jako mogłoby się wydawać. Soulowo – gospelowy vibe wyraźnie przebija się także w Judas. Upiorne dźwięki sączą się z głośników robiąc kapitalne tło, dla bądź, co bądź raczej optymistycznego przekazu, który płynie z ust Martina Gore’a – miłość działa na swoich warunkach, ale jest warta poświęceń.
W Rush pomrukują industrialne inspiracje dokonaniami Nine Inch Nails, którego dokonaniami w tamtym czasie zachwycali się Gahan i Gore. W środku utworu występuje zaskakujące spowolnienie a przy wokalu Gahana zastosowano efekt pogłosu wstecznego, powodującego wrażenie umieszczenia głosu w pewnej przestrzeni przy całkowitym zachowaniu jego czystości. Rush to taka depeszowska halucynacja na temat progresywnego rocka z najsłabszym lirykiem na całej płycie. Finał albumu poprzedza rozpoczynająca się zwodniczo wolno laudacja na temat pogrążania się w nałogu. Jest to dość zaskakujący utwór, ponieważ grupa odstawia tutaj gitary, perkusję i klawisze stawiając wyłącznie na aranżację orkiestrową. Tylko Gore i smyki, które w miarę trwania utworu rozkręcają się w coś o wiele bardziej potężnego, niż możnaby się tego spodziewać po początku numeru. Utwór rozwija się niczym nałóg, który coraz bardziej obezwładnia człowieka. Zdecydowanie jest to numer o Gahanie, ale i jedno z najlepszych wokalnych dokonań Martina. Co ciekawe, Gore nagrał swój wokal na żywo do akompaniującej mu sekcji smykowej a cała piosenka powstała w zaledwie 3 godziny! One Caress jest preludium do potężnego, fortepianowo – gitarowo – perkusyjnego, przepełnionego optymizmem końca jakim jest Higher Love. Jeżeli dobrze wsłuchacie się w ten numer, usłyszycie pewne podobieństwa do So Cruel nagranego dwa lata wcześniej przez U2. Powód? Przy obydwu utworach majstrował Flood.
Pomysł zostania zespołem rockowym najbardziej podobał się Dave’owi Gahanowi. Kierunek w którym podążył zespół po Violatorze to w przeważającej mierze jego zasługa. Gdyby nie Alan Wilder, którego cechował wysoki reżim pracy, przy ogromnych chęciach, ale jednocześnie niekonsekwencji w pracy nad materiałem wskutek problemów reszty członków grupy ciężko byłoby doprowadzić ten projekt do końca. Zainteresowanie publiczności rockowym, brudnym i ponurym wcieleniem Depeche Mode najbardziej odczuł w tamtym czasie Dave Gahan: To było chyba to, czym martwili się Martin, Fletcher i Alan: że zbyt wiele uwagi skupiało się na mnie […] Był to zły rodzaj zainteresowania. Długi proces nagrywania, promocja oraz gigantyczna trasa koncertowa towarzysząca Songs of Faith and Devotion zebrały swoje żniwo. W trakcie jednego z koncertów w USA wcielający się w gwiazdę rocka Gahan dostał ataku serca, a w 1995 roku podciął sobie żyły. W tym samym roku zmęczony wewnętrznymi napięciami Alan Wilder zdecydował się opuścić grupę. Sukces, który Depesze odnieśli wraz z Songs paradoksalnie doprowadził ich niemal do całkowitej autodestrukcji. Jak jednak mawia przysłowie: co Cię nie zabije, to Cię wzmocni. Nie mam przekonania czy pozostali w zespole członkowie grupy wyszli z tego okresu wzmocnieni – raczej mocno poturbowani, czego dowodem były kolejne płyty grupy. Nie zmienia to faktu, że podnieśli się i wciąż robią to, co połączyło ich cztery dekady temu: tworzą muzykę. Nigdy jednak nie zbliżyli się już do poziomu Songs of Faith and Devotion – albumu, który dzisiaj jako jeden z wielu fanów grupy uznaję za absolutne magnum opus Depeche Mode.
2 uwagi do wpisu “Depeche Mode – Songs of Faith and Devotion (1993)”