
Wydany w marcu 2020 roku, na początku globalnej pandemii, będący pierwszą częścią trylogii album After Hours podążał za The Weeknd’em zmagającym się w swoim umyśle ze sławą, seksem, narkotykami, samotnością, złamanym sercem i toksyczną naturą Hollywood. Album był wyrazem walki między prawdziwym Ablem, a jego mrocznym alter ego w czerwonej marynarce z okładki płyty, które symbolizowało wady i nadmierne pobłażanie prowadzonemu przez niego stylowi życia. Przygnębiające tematy, którymi emanowała tamta płyta świetnie wpisały się w ponury i depresyjny czas globalnej pandemii. 12 miliardów odtworzeń na samym Spotify i niezliczona ilość rekordów na listach przebojów dobitnie świadczą o sukcesie tego projektu. Wydany na początku 2022 roku sequel, Dawn FM, koncentrował się wokół pseudo – stacji radiowej towarzyszącej słuchaczom podczas podróży przez czyściec. Cały album przybrał formę zachęty do refleksji nad ponurą przeszłością, krytycznego myślenia o globalnych wydarzeniach i pracy nad rozmontowaniem szkodliwych aspektów życiowych żalów – materializmu i jego wpływu na ludzi. Przez sporą dawkę egzystencjalnego strachu, przebijającego się przez poszczególne utwory przemawiała jednak pewna nadzieja – po przerobieniu błędów, pozbyciu się żalu i pogodzeniu się z przeszłością można iść dalej. Dzisiaj, trzy lata później, ruszamy w tę drogę wraz z finalną odsłoną tryptyku, albumem Hurry Up Tomorrow.
[Nadchodzący] album to prawdopodobnie moje ostatnie hurra jako The Weeknd. To coś, co muszę zrobić. Jako The Weeknd powiedziałem wszystko, co mogłem powiedzieć. Nadal będę tworzył muzykę, może jako Abel, może jako The Weeknd. Ale nadal chcę zabić The Weeknd’a. I tak zrobię. Ostatecznie. Zdecydowanie próbuję zrzucić tę skórę i odrodzić się. Długo zastanawiałem się, skąd w głowie Abla pojawiły się takie myśli. Czy jest to trik marketingowy mający sprzedać jego ostatnią płytę? Faktyczna chęć zerwania z wizerunkiem globalnej supergwiazdy? Zmiana w lepszą personę po nagraniu oczyszczającej go trylogii? Kryzys twórczy, tożsamościowy? Jeżeli miałbym wskazać wiodący czynnik, po przesłuchaniu Hurry Up Tomorrow naprawdę wskazałbym na rodzaj niechęci, może nawet nienawiści do swojego alter ego, które owszem, przyniosło Ablowi gigantyczną sławę, ale wraz z jej nadejściem sprowadziło go na dno przysłowiowego piekła. Mam wątpliwości, czy garnitury i krawaty pozwolą Ablowi zrezygnować z marki, którą można dzisiaj chyba porównać tylko do tej jaką w latach 80. wypracował sobie Michael Jackson. Zabić taką maszynkę do robienia pieniędzy? Nawet „średnie” wyniki albumu Dawn FM są dla wielu mainstreamowych artystów marzeniem nie do osiągnięcia. Co więcej, takimi wciąż będą prawdopodobnie porównywalne wyniki, które osiągnie Hurry Up Tomorrow.
Hurry jest chyba pierwszym albumem The Weeknd’a z którego przed premierą nie udało się wykuć żadnego rozpoznawalnego na całym globie hitu. Oczywiście wciąż są to numery dość dobrze pozycjonowane w streamingu, ale nie ma w nich nic, co mogłoby wynieść je na poziom Starboy, Can’t Feel My Face czy Blinding Lights. Co ciekawe i w pewnym sensie chyba znaczące, pierwszy z nich, Dancing In the Flames nawet nie znalazł się na trzymanej do końca w tajemnicy trackliście! To dobrze, że na ostatniej prostej The Weeknd zdegradował ten utwór do roli bonusu. To był nieudany i nijaki numer, nie umywający się nawet do genialnego Take My Breath. O wiele ciekawszą produkcją był wydany pod koniec września Timeless z udziałem rapera Playboi Carti. Kapitalny amalgamat trapu, popu, rapu, synthwave’u i alternatywnego r&b. Czy dobry wybór na singiel? Biorąc pod uwagę pozostałe kawałki wypełniające Hurry… raczej nie ma tutaj za bardzo z czego kuć kolejnych mainstreamowych hitów w stylu Save Your Tears czy Sacrifice. The Weeknd w pewnym sensie pożegnał się z radiowym popem wiejącym nostalgicznym vibem lat 80., który zrobił z niego współczesnego Michaela Jacksona. Numerem który w mojej opinii o wiele lepiej sprawdziłby się w roli komercyjnego singla jest genialny, rozgrzany od syntezatorów, dosłownie chwytający za serce Open Hearts.
Na cały album złożyło się 20 utworów plus dwa krótkie interludia. Trzeba mieć trochę czasu, żeby przez to wszystko przebrnąć, a im bliżej końca płyty, tym zadanie staje się trudniejsze, ale nie niewykonalne! Mogłaby to być niewątpliwie krótsza produkcja. Skrócenie jej o numery mniej lub bardziej brnące w r&b typu I Can’t Wait to Get There, Enjoy the Show z gościnnym udziałem rapera Future, lekkie Give Me Mercy czy dodatkowo liźnięte trapem Drive nie odjęłoby jej wiele z pierwotnego uroku. Nie są to jednak piosenki, które są typem numerów kłujących po uszach. Ba! Mogą się podobać, ponieważ są naprawdę porządnie wyprodukowane. Polecam je zwłaszcza słuchaczom lubiącym nowoczesne wcielenie r&b. Ja większą miętę czuję do syntetycznych, trapowych i synthwave’owych fragmentów tej płyty. Oprócz wspomnianych wcześniej Timeless i Open Arms takim kawałkiem bez wątpienia jest otwierający całość Wake Me Up. Przyznam szczerze, że w pewnym momencie zastanawiałem się czy słucham nadal tej piosenki, czy już nastąpiło przejście w Thrillera Michaela Jacksona. Myślę, że gdyby Jackson dzisiaj żył, dokładnie tak chciałby brzmieć.
Niemniej wciągającą historią jest buzujący od rozmaitych dźwięków generowanych przez syntezatory, automat perkusyjny czy pianino Cry for You oraz kipiący alternatywnym, brazylijskim synthwave – funkiem São Paulo. Przyznam, że początkowo nie byłem fanem tego utworu, zwłaszcza brzmiących jak wklejone partii Anitty. Ten wkomponowany w początek Hurry eksperyment robi jednak tutaj robotę. Myślę, że nie będę jedyną osobą, która przekona się do tej produkcji po spróbowaniu jej z resztą albumu. Niezwykłą aurę generuje spokojnie snujący się, wsparty gitarą akustyczną i rewelacyjnie zaśpiewany Reflections Laughing z gościnnym udziałem Travisa Scotta. Jeden z najmocniejszych i najbardziej kontemplacyjnych punktów Hurry. W kontekście całej płyty znaczący jest Niagara Falls, stanowiący powrót Abla do czasów dziecięcych. To chyba jeden z najbardziej niewinnych i osobistych utworów, jakie napisał Kanadyjczyk. Podobna nostalgia przebija się przez Take Me Back to LA, będącego wyrazem tęsknoty za mrocznym urokiem Miasta Aniołów. Dochód z tej piosenki w całości ma zostać przekazany na pomoc poszkodowanym w ostatnich pożarach na przedmieściach Los Angeles.
Ogromną niespodzianką jest namaszczony przez samego Boga Disco, Giorgio Morodera, pełen zwrotów akcji i dźwięków w stylu Donny Summer na sterydach Big Sleep. Chciałoby się usłyszeć więcej kompozycji z udziałem tych dwóch Panów! Nie wiem, czy nie jest to najlepiej doszlifowany diament tej płyty. W fortepianowym, lśniącym od wijących się gdzieś w tle dźwięków klawiszy, momentami dość mrocznym The Abyss również czeka nas zaskoczenie w postaci pojawiającej się dosłownie znikąd, magicznie wykańczającej całą kompozycję Lany Del Rey. Wyjątkowy jest także koniec płyty. Oszczędnie zaaranżowany, niezwykle osobisty i emocjonalny, emanujący spokojem i wiarą w nową przyszłość Hurry Up Tomorrow zamyka historię The Weeknd’a w bardzo dobitny sposób, kończąc się dokładnie tak, jak początek pierwszego, wydanego w 2011 roku mixtape’u House of Balloons. Historia zatoczyła krąg. Teraz do Abla należy decyzja co dalej, czy to było faktycznie ostatnie hurra, czy może jednak za jakiś czas persona The Weeknd’a odrodzi się na nowo w innych projektach. W utwór wsamplowano elementy utworu In Heaven (Lady In the Radiator Song) pochodzącego z surrealistycznego horroru Davida Lyncha Eraserhead z 1977 roku. Mocnym uzupełnieniem bądź rozszerzeniem tego wydawnictwa będzie z pewnością bazujący na nim pełnometrażowy thriller psychologiczny, którego premierę zapowiedziano na maj.
Gdyby ktoś zapytał mnie dzień przed premierą tego albumu, do którego z ostatnich krążków The Weeknd’a najchętniej lubię wracać, wskazałbym Dawn FM. Mimo, że całościowo oceniłem ten longplay dość surowo (i nie zmieniam w tej kwestii zdania, druga połowa albumu jest potwornie usypiająca), to koncepcyjnie był on o wiele ciekawszy niż After Hours, który z racji swojej sławy chyba po prostu mi się osłuchał. Wiem, wiem, zawierał genialne Blinding Lights, Save Your Tears czy In Your Eyes. To jednak na Dawn FM znalazł się w mojej opinii jeden z najlepszych numerów Kanadyjczyka powstałych w ciągu ostatniej dekady – Take My Breath. Na jego rozszerzoną edycję trafił także jeden z jego najlepszych duetów – nagrany z Swedish House Mafią Moth to a Flame. Dzisiaj dostaliśmy pełen dobroci Hurry Up Tomorrow. Dosłownie! Jest to bez wątpienia najbardziej spójna, osobista, rewelacyjnie wyprodukowana, zaśpiewana, pełna niezwykłych szczegółów i bardzo dobrze rozplanowana pod kątem tracklisty płyta The Weeknd’a. Mimo, że jest to produkcja praktycznie pozbawiona wielkich hitów z jakich w ostatnich latach znany był Kanadyjczyk, to zarazem jest ona najlepszą częścią w całej trylogii zapoczątkowanej wraz z After Hours. Jeżeli jest to płyta ostatnia pod tym pseudonimem – prawdopodobnie nie ma na tym świecie artysty, który nie chciałby w takim stylu zamknąć swojej kariery. Brawo!
