Taylor Swift – Lover (2019)

Taylor Swift - Lover (2019)
Taylor Swift | Lover | 16 VIII 2019 | ★★★★

Uwielbiam w muzyce popularnej momenty, w których artysta lub artystka, którzy jawili się jako żadni, stają się jacyś. Dzisiaj jakaś stała się dla mnie Taylor Swift. Miłość jednak potrafi sporo zdziałać. Wszystkie życiowe decyzje od razu stają się łatwiejsze do podjęcia. Zmiana wytwórni oraz pozbycie się z producenckiego teamu Max Martina i spółki wpłynęło zbawiennie na nowe dokonania Taylor Swift. Okrojenie sztabu twórców do kilku zaufanych osób pozwoliło artystce bardzo sprawnie zapanować nad produkcją i odzwierciedlić na nowym albumie samą siebie prawdopodobnie maksymalnie jak to tylko było możliwe!

Dla mnie – osoby wychowanej w erze płyt CD, 18 piosenek w jednym zestawie to za dużo. Trzeba byłoby być chodzącym ideałem, żeby nagrać płytę składającą się z takiej liczby piosenek i trafić z wszystkimi w dychę. Nie ma takich ideałów, nie będzie takowym również Taylor Swift. W erze streamingu odchodzi się jednak od słuchania całych płyt. Piosenki można spokojnie pomijać, dowolnie katalogować, najczęściej odsłuchiwać ich na rozmaitych, zależnych od nastroju playlistach. Dodatkowe utwory na fali pompowanych nagrań promujących wydawnictwo mogą jednak skutecznie podbić statystyki całego albumu – zawsze ich ktoś odsłucha, choćby przy okazji. 18 nagrań zawartych na Lover można podzielić na trzy grupy: 1/ bardzo dobre, nośne, nowoczesne numery będące trzonem wydawnictwa 2/ utwory względne, dobrze spełniające rolę wypełniającą przestrzenie między lepszymi i gorszymi momentami płyty oraz 3/ piosenki zupełnie niepotrzebne temu albumowi, mające nabijać dodatkowe streamy.

Nagrania zasilające ostatnią z grup zostały zmyślnie wpreparowane w centralno-finalną część albumu. Nie można powiedzieć, że są to kompletne muzyczne popierdółki. Byłoby to kłamstwo, ponieważ na Lover w zasadzie nie ma utworów złych. Są za to takie, bez których ten album mógłby się obejść. Do takich można zaliczyć indie-popowe False God próbujące łączyć ze sobą dźwięki saksofonu z nowoczesnymi brzmieniami. Nagranie mocno obciążyło ślimacze tempo, które pozbawiło całość zmysłowości, do kreacji której saksofon nadaje się idealnie. Utwór z odrobinę zmarnowanym potencjałem, ale może trafić w gusta wielu słuchaczy.  W podobnym, dramatycznym tonie utrzymano balladę Afterglow. Utwór ciągnie w dół finalną partię albumu. Na ostatniej prostej po prostu nie chce się już słuchać takich piosenek.

Od akustycznego Soon You’ll Get Better z udziałem The Dixie Chicks dedykowanego chorej na nowotwór matce Swift trochę wieje przesadnym wydelikaceniem. Utwór jest jednak dowodem na to, że Swift nadal świetnie czuje klimat country. Zupełnie nie przekonują mnie skrojone na miarę Shake It Off, landrynkowate, wystylizowane na pop-punkowe Paper Rings oraz singlowe, nagrane z udziałem Brendona Urie ME!. Z kolei głupiutkie i zarazem do bólu banalne najsłabsze ogniwo płyty – London Boy, zdecydowanie autentyczniej wypadłoby w repertuarze jakiejś początkującej, zdalnie sterowanej przez wytwórnię nastolatki.

O wiele przyjemniejszy klimat wieje z zwiewnej, synth-popowej ballady Cornelia Street, naładowanego funkiem inspirowanym dokonaniami Prince’a z lat 80. I Think He Knows czy energetycznego, popowego The Man. W nagraniu artystka porusza temat podwójnych standardów obowiązujących w społeczeństwie w zakresie postrzegania kobiet i mężczyzn. Na albumie nie zabrakło miejsca dla piosenki rozstaniowej zmaterializowanej w postaci lekkiej i bardzo melodyjnej Death by a Thousands Cuts.

Do grona utworów średniego kalibru można zaliczyć także otwarcie i zamknięcie albumu. Oszczędny, wybrzmiewający w rytm pstrykających palców, przy akompaniamencie automatu perkusyjnego, sprężystych bitów i delikatnej gitary akustycznej I Forgot That You Existed jest całkiem udanym openingiem. Nie wiadomo czego się można muzycznie spodziewać po dalszej części albumu, ale nagranie jest na tyle fancy, że ma się dużą ochotę na ciąg dalszy. Zamykające zestaw, trochę bezbarwne i przydługawe Daylight doskonale sprawdza się w roli napisów końcowych do całej płyty. Nie jest to jednak nagranie, którego chce się słuchać na okrągło. Mniej więcej w jego połowie ma się ochotę ponownie odpalić The Archer, Lover czy Cruel Summer.

Tytuł Cruel Summer kojarzył mi się do tej pory z legendarnym hitem Bananaramy. Wersja Taylor Swift oczywiście nie jest jego coverem, to zupełnie nowy utwór. Ten melodyjny, synth-popowy banger, z grzmiącymi bębnami i niebywale chwytliwym refrenem ma ogromne szanse na stanie się jednym z największych hitów z nowego albumu Swift. Podobnie sytuacja wygląda w przypadku wędrującego muzycznie gdzieś po krańcach country, indie-folkowego Lover, który można uznać za współczesną wersję rozmarzonej dream-pop-folkowej ballady Fade Into You w wykonaniu Mazzy Star.

Dream-popowym, mrocznym charakterem cechuje się introspektywny, postawiony na mocnych elektronicznych dźwiękach The Archer. Z kolei w ponurym, syntezatorowym Miss Americana & The Heartbreak Prince Taylor wyraziła swoje rozczarowanie stanem amerykańskiej polityki. Na dużą uwagę zasługuje także zaraźliwy, electro-popowy You Need to Calm Down, będący delikatnym ukłonem Taylor w kierunku społeczności LGBT. Prawdziwą niespodzianką Lover jest jednak krótkie, harmoniczne, indie-popowe It’s Nice to Have a Friend z kapitalnie wkomponowaną partią gitary i instrumentów dętych.

Słuchając Lover można się poczuć jakby znowu miało się naście lat, kiedy świat widzi się przez różowe okulary. O to przecież chodzi w muzyce popularnej – ma uprzyjemniać ludziom życie. Swift doskonale czuje temat i dostarcza odbiorcom nieprzekombinowany, porządnie zrobiony zestaw piosenek niosących ze sobą kilogramy pozytywnych, czasami trochę naiwnych, ale jednak budzących głównie uśmiech na twarzy emocji. Jest to muzyka, której może słuchać absolutnie każdy. Muzyka, która może lecieć wszędzie. Nie jest to jednak typ albumu rewolucyjnego, nawet na miarę swoich czasów. Swift nagrała go po prostu z ogromną przyjemnością i masą motylków w brzuchu. Niewątpliwie proces produkcji znacznie ułatwił fakt, że Taylor nie jest muzycznym beztalenciem i sama była dla siebie najlepszym możliwym sterem. Nikt niczego nie wymyślał tutaj za nią, a nawet jeśli ktoś jej pomagał, to artystka wszystko bardzo mocno namaściła swoim błogosławieństwem. Dzięki temu mocno wybiła swoje nowe nagrania ponad popową przeciętność, cechującą współczesną muzykę masową.


Leave a Reply