
To koniec Delain! Tak w przeważającej większości grzmieli fani zespołu kierowanego przez Martijna Westerholta w lutym 2021 roku, kiedy metalowy świat zelektryzowała wiadomość o najpoważniejszym rozłamie w grupie od początku jej istnienia. Z formacją pożegnali się wówczas związana z nią niemal od początku wokalistka Charlotte Wessels oraz muzycy: basista Otto Schimmelpenninck van der Oije, gitarzysta Timo Somers i perkusista Joey de Boer. W oświadczeniu szefa grupy mogliśmy wówczas przeczytać: Od jakiegoś roku współpraca w zespole nie układała się tak jak wcześniej. Niektórzy przestali być zadowoleni ze swojej dotychczasowej roli. Wszyscy staraliśmy się znaleźć wyjście z sytuacji, niestety, bez powodzenia. W rezultacie postanowiliśmy, że każdy z nas pójdzie swoją drogą i będzie realizował własne cele. Sam Westerholt nie pogrzebał jednak swojego projektu, powołanego do życia w 2002 roku, tuż po jego odłączeniu się od Within Temptation, który początkowo tworzył wraz z bratem Robertem. Dzisiaj, dokładnie dwa lata od tamtych wydarzeń, Delain odradza się w nowym składzie wypływając ponownie na wody metalu symfonicznego z zupełnie nowym materiałem Dark Waters. I mogę Wam od razu powiedzieć: To nie koniec Delain!
Nowy line-up Delain zaczął nabierać kształtów szybciej, niż ktokolwiek mógł się tego spodziewać dwa lata temu. W wakacje 2021 roku do współpracy z Martijnem powrócili muzycy, którzy byli związani z bandem na początku jego istnienia – perkusista Sander Zoer oraz gitarzysta Ronald Landa. W maju 2022 roku dołączył do nich grający na basie Ludovico Cioffi a największa tajemnica, czyli nowa wokalistka została ujawniona trzy miesiące później, w dniu premiery The Quest and the Curse – pierwszego singla zwiastującego siódmy krążek. Została nią pochodząca z Rumunii, ale od wielu lat mieszkająca we Włoszech i do tej pory powiązana głównie z muzyką trance Diana Leah. Swoją decyzję o dołączeniu do formacji uzasadniła następująco: Cóż, zawsze chciałam śpiewać w zespole metalowym. Naprawdę chciałam to robić! Śpiewałam wcześniej w kilku rockowych zespołach, ale nie była to zbyt ciężka muzyka, którą tak bardzo kochałam w tamtym czasie. Bardzo trudno było znaleźć odpowiednich ludzi do założenia zespołu, do dogadania się i tak dalej. Ale zawsze chciałam być w zespole metalowym. Zawsze! Dzisiaj marzenie Diany spełnia się – jest wokalistką Delain. Wchodząc w band z tak wieloletnim dorobkiem nie może jednak uniknąć porównań do Charlotte Wessels, która wiodła wokalny prym w grupie przez sześć albumów, począwszy od debiutanckiego Lucidity z 2006 roku aż po finalny, wydany w 2020 roku Apocalypse & Chill.
Co można powiedzieć o Dianie, zapoznając się z utworami składającymi się na Dark Waters? Martijn ma dobre ucho – udało mu się znaleźć wokalistkę potrafiącą barwowo bardzo dobrze zbliżyć się do wokalu Charlotte. Jej performance w The Quest and the Curse jest tego najlepszym dowodem. Im dalej w głębinę, tym jednak duch Wessels straszy Dianę coraz bardziej. Na Dark Waters Leah jest gdzieś w połowie drogi do tego, do czego dotarła Wessels na Apocalypse & Chill. Przypomnijcie sobie Masters of Destiny! Tutaj niestety o takich popisach możemy zapomnieć. Invictus z gościnnym udziałem Marko Hietali i Paolo Ribaldiniego czy wersja The Quest and the Curse zagrana tylko przy akompaniamencie pianina jest jednak mocną obietnicą na przyszłość i dowodzi tego, że Diana może nas jeszcze nieźle zaskoczyć. Nie obraziłbym się jednak, gdyby Delain poszedł w kierunku podwójnego damsko – męskiego wokalu – wszystkie kawałki z udziałem choćby Ribaldiniego wypadają lepiej niż te, które Leah prowadzi sama.
Dlaczego na Dark Waters Diana brzmi tak zachowawczo? Przyczyna może być dość oczywista. Wokalistka dołączyła do zespołu jako ostatnia, w momencie, kiedy przeważająca część materiału na płytę była już gotowa. Leah musiała się więc dostosować do tego, co zastała i śpiewać w standardowych tonacjach, w których do tej pory bez problemu odnajdywała się Charlotte. Podobną historię swego czasu przerabiała Anette Olzon, która musiała zaśpiewać do piosenek nie pisanych stricte pod jej wokal, tylko pod „kogoś, kto zastąpi Tarję” – jak wiemy po Dark Passion Play raz wyszło jej lepiej, raz gorzej. Na Imaginaerum, które Holopainen napisał pod jej możliwości brzmiała i odnajdywała się już zdecydowanie lepiej. Tutaj historia może być podobna z tą różnicą, że Leah o ile nie wnosi sama wokalnie zbyt wiele, to dość zgrabnie wchodzi w buty po Wessels – na tyle dobrze, że nie ma co już po niej płakać, tylko życzyć jej samych sukcesów w solowej działalności.
Dark Waters to przede wszystkim brzmienie. Nie tak zróżnicowane i pełne futurystycznych zapędów jak na Apocalypse & Chill, ale wciąż mocno klawiszowe, ciężkie, pełne przyjemnych retro – inspiracji, monumentalne i bardzo przebojowe. To płyta zrobiona wyraźnie pod publiczność koncertową, pełna nośnych melodii, które można wyliczać bez końca – począwszy od inaugurującego całość rollercoastera Hideaway Paradise, przez singlowe bangery Beneath i Queen of Shadow z udziałem Paolo Ribaldiniego, Moth to a Flame, czy rozbudowanego Invictus po przesłuchaniu którego przestaję sobie już chyba wyobrażać Nightwish bez Hietali. Utwory w porównaniu do poprzednich dokonań grupy są trochę bardziej teatralne, momentami zalatujące wspomnianym Nightwishem (posłuchajcie początku Queen of Shadow czy zawadiackich chórów w Underland), nie pozbawione jednak specyficznego, popowego vibe’u (Mirror of Night, Beneath). Są też numery, które giną w gąszczu przebojów – Tainted Heart czy The Cold są nie do zapamiętania. Dokonania Ludovico Cioffi’ego z jego rodzimego zespołu Nightland napawają mnie nadzieją, że Delain będzie w stanie zagrać w przyszłości jeszcze ciężej a nowe kompozycje zostaną poszerzone o męskie partie wokalne ale też i o więcej growli, których po świetnym The Quest and the Curse spodziewałem się tutaj jednak trochę więcej.
Na Waters nad wyraz mocno wyeksponowane są klawisze, za które odpowiada przewodzący bandowi Westerholt. Słychać tutaj, że to w główniej mierze on od początku komponował tę płytę, a muzycy, którzy z czasem dołączali do projektu raczej musieli się do powstałego materiału dostosować, a nie znacząco na niego wpływać. Na tej płycie nie miał kto przystopować Martijna w kwestii jego wiodącego instrumentu. Wcześniej robiła to Wessels, która pisała z nim większość materiału na poprzednie albumy a apogeum swoich wpływów osiągnęła na Apocalypse & Chill. Teraz mamy do czynienia wyłącznie z wizją Martijna, który kreuje Delain na wypucowany, klawiszowo – symfoniczny band z bardzo dobrym basistą i gitarzystą, wypluwający raz za razem kolejne podobne do siebie, metalowe, niezbyt wydumane bangery. Invictus pokazuje jednak, że jak Martijn chce, to potrafi zrobić wciągający, nieszablonowy kawałek – oby takich płodził więcej! Pytanie, czy jako lider będzie potrafił wyciągnąć z współtworzących band muzyków tyle, by docelowo na dłużej odczuwali oni z kolejnych dokonań taką satysfakcję, jaką z Dark Waters niewątpliwie ma teraz on. Ta płyta jest bowiem jego prztyczkiem w nos dla wszystkich, którzy po odejściu Wessels i spółki skreślili jego projekt z mapy wiodących, pop – metalowych bandów.
Dark Waters traktuję jako przebojowe przejście w nową fazę rozwoju Delain. Dopiero następny w pełni tworzony przez nowy team album pokaże kto jakim jest ogniwem w odrodzonym zespole i jak Diana skaka po pięciolinii już wyłącznie w swoich butach. Jest to udana, ale nie najlepsza płyta w karierze grupy i mimo szumnych zapowiedzi nie czuć tutaj też huraganu przywodzącego ze sobą jakieś wybitnie nowe inspiracje, których Westerholt z poprzednimi muzykami nie przerabiałaby już wcześniej. Lepiej też nie stawiać tego albumu obok We Are the Others czy Apocalypse & Chill – zrobi wtedy na Was zdecydowanie lepsze wrażenie. Hitów tutaj nie brakuje, polotu trochę bardziej, ale Delain nigdy nie był formacją tworzącą nie wiadomo jakie cuda. Końcówka płyty dowodzi jednak, że grupa spokojnie może tworzyć kilkunastominutowe, rozbudowane monumenty a la Nightwish. Bez specjalnych oczekiwań całość wchodzi świetnie, a instrumentale brzmią bardzo cacy. Materiał bardzo dobrze sprawdzi się na koncertach, a trio Queen of Shadow + Invictus + Underland na żywo to może być prawdziwy sztos!
Jak słusznie zauważono, mi też brakuje growli, dlatego tak mi się podoba The Quest and the Curse, szkoda, że tak jest ich mało. Ale wole ten krążek ni Apocalipse & Chili, który jest wg. mnie słaby, zdecydowanie naj grosza płyta, a moją ulubioną i najlepszą jest Lucidity. Pozdrawiam
PolubieniePolubione przez 1 osoba