
Po półtora roku od premiery ostatniej studyjnej płyty, The Tortured Poets Department, Taylor Swift ponownie przechodzi do ofensywy, rozgrzewając rynek muzyczny do czerwoności. W trakcie ostatnich miesięcy gwiazda miała sporo powodów do świętowania: z wynikiem ponad 10 mln sprzedanych biletów i 2 mld przychodu odtrąbiła najbardziej dochodową trasę koncertową w historii muzyki, odkupiła prawa autorskie do wszystkich swoich nagrań i odnalazła szczęście u boku Travisa Kelce. Nie dziwi więc fakt, że zamiast wydawać kolejny, rozdęty do granic możliwości pod każdym względem, introspektywny i emocjonalny projekt na miarę The Tortured Poets Department, artystka postanowiła wrzucić trochę na luz i w sztokholmskich studiach Max Martina stworzyła najkrótszy, 12 – ścieżkowy album w swojej karierze. The Life of a Showgirl, bo o nim mowa, jeszcze przed premierą stał się najlepiej sprzedającym albumem 2025 roku, w dodatku zanim ktokolwiek zdążył usłyszeć jakikolwiek jego fragment! Swift zrezygnowała bowiem z tradycyjnego modelu publikowania singli i postanowiła dosłownie postawić świat na głowie w dniu premiery wszystkich, składających się na nowy projekt piosenek.
Taylor ogłosiła premierę The Life of a Showgirl 12 sierpnia, punktualnie o 12:12 w podkaście New Heights, prowadzonym przez jej narzeczonego, Travisa Kelce i starszego brata, Jasona. Po występie w programie ukochanego, w kolejnych dniach artystka publikowała na Instagramie kolejne wersje okładek i warianty nowego albumu, które w trakcie przedsprzedaży oczywiście wyprzedały się co do jednego egzemplarza. Różne warianty albumu tym razem nie zostały wzbogacone żadnymi utworami bonusowymi. 12 piosenek, składające się na podstawową wersję płyty, to wszystko, co Swift nagrała z myślą o tym projekcie. Zdjęcia zdobiące poszczególne okładki przedstawiają artystkę w scenicznych kostiumach, ale, co warto podkreślić, nie w trakcie, lecz tuż przed lub po zakończeniu show. Jak sama tłumaczyła anonsując płytę: Album nie jest poświęcony temu, co przeżywam w trakcie występów. Tym razem skupiam się na moich emocjach poza sceną. Dlatego nie chciałam, by okładka była utrzymana w stylu „wszystkie światła na mnie, czas rozpocząć show”. Zastosowana stylistyka, moim zdaniem, lepiej odzwierciedla prawdziwą warstwę tekstową utworów zawartych na płycie. Taka koncepcja bardzo dobrze oddaje także proces powstawania albumu, który nagrywano w przerwach pomiędzy kolejnymi koncertami w ramach trasy The Eras Tour: Po serii trzech występów pod rząd, wymykałam się na trzy dni do Szwecji i pracowałam nad nową muzyką. Potem wracałam do koncertowania. Byłam wprawdzie fizycznie wyczerpana, ale psychicznie bardzo podekscytowana tym, że mogę tworzyć!
Wszystkie utwory powstały przy udziale zaledwie dwóch producentów: Max Martina i Shellbacka. To z ich udziałem artystka stworzyła swoje największe mainstreamowe przeboje: I Knew You Were Trouble, Shake It Off, Bad Blood, Wildest Dreams czy …Ready for It?. Co wyniknęło z ponownego połączenia sił? Czy The Life of a Showgirl to jeden wielki konglomerat popowych szlagierów, jakiego wielu fanów Swift oczekiwało po serii bardziej alt – folk – popowych wydawnictw? Po kipiących blichtrem zdjęciach, rewiowym wizerunku, tytule i ogólnych zapowiedziach spodziewałem się, podejrzewam, że nie jako jedyny, raczej stosunkowo przebojowego albumu. Może nie takiego jak bestsellerowy 1989 z 2014 roku, ale chociaż takiego na miarę Lover z 2019 roku. Nic bardziej mylnego. Na The Life of a Showgirl próżno szukać wielkich popowych bangerów, które odpalone w klubie wypełnią parkiet po brzegi. Temperatura całości jest co najwyżej… letnia. Dokładnie taka, jak po zejściu z wielkiej sceny, na której zostały największe emocje, na zapleczu co najwyżej unoszą się ich opary, a tytułowa tancereczka, zakochana bez pamięci, głównie buja w obłokach, myśląc o swoim rycerzu na białym koniu. Niestety, ale Taylor sprawia wrażenie, jakby po serii wpadających bardziej w alternatywę płyt bała się dać porwać fantazji, zupełnie zboczyć z tej ścieżki, zrobić coś bardziej odjechanego, będącego prawdziwym oddechem od jej ostatnich, naprawdę monotonnych dokonań z Jackiem Antonoffem. Zamiast tego, postanowiła dalej dreptać utartymi szlakami i czasem zrobić mały skok w bok w kierunku tego, co dzisiaj w popie jest modne, wprowadzając na The Life of a Showgirl specyficzny rodzaj chaosu, niekoniecznie dobrze świadczący o kondycji jej inwencji.
Przy ocenie tego projektu trzeba jednak wziąć pod uwagę inne czynniki. Taylor jest zakochana po uszy i wszystko wskazuje na to, że sprawy zmierzają w kierunku ślubnego kobierca. Tworząc tę płytę w przerwach europejskiej części The Eras Tour wpadła na koncept spojrzenia na siebie tuż po zejściu ze sceny, ale też naturalnie chciała uchwycić w większości nowych piosenek pewien rodzaj radości wynikający z zakochania. Nie da się jednak ukryć, że pisząc tę płytę z motylkami w brzuchu, momentami, szczególnie lirycznie sprawia wrażenie, jakby mentalnie zatrzymała się gdzieś nastoletnich czasach, w których tak bardzo pragnęła miłości, a przeżyła mnóstwo rozmaitych rozczarowań, które przekuła potem w swoje największe muzyczne atuty. The Life of a Showgirl nie da się więc potraktować tylko z punktu widzenia kolejnej, średniej płyty. Wydaje mi się, że dla Taylor jest to rodzaj epilogu, zamykającego pewien etap jej kariery, po którym oczekiwałbym od niej jednak dłuższej przerwy. Zgodnie z zapowiedziami samej Swift, nie ma ona na razie w planach kolejnej trasy koncertowej, co w pewnym sensie potwierdzałoby jej chęć do skupienia się na życiu prywatnym, a może nawet założeniu rodziny. Skoro The Life of a Showgirl jest podsumowaniem, zamknięciem rozdziału, to prawdziwym testem kreatywności Taylor będzie dopiero album nr 13.
Wróćmy jednak do tego, jaka jest The Life of a Showgirl. Pisząc, że panuje tutaj letnia temperatura, miałem na myśli rodzaj nudy, przebijający się przez kawałki tj. Eldest Daughter, Ruin the Friendship, Actually Romantic, Wi$h Li$t czy Honey. Oczywiście każdy z nich, tak jak zresztą cały album, jest świetnie wyprodukowany, Taylor wokalnie wypada bardzo dobrze, wyśpiewuje kolejne wersy z charakterystyczną, „opowiadającą” manierą. Największym jej fanom nie pozostaje nic, jak wysłuchać tych wszystkich historii o miłości, sławie, pieniądzach i przyjaźniach do ostatniej sekundy. Gdyby nie przebijające się przez te numery, rozmaite retro – motywy, to w zasadzie można byłoby je włączyć w program Tortured, a to Midnights, a może nawet i lżejsze momenty Lover. Do dotychczasowego dorobku Swift nie wnoszą one zupełnie nic interesującego, a tutaj głównie wypełniają przestrzeń pomiędzy lepszymi fragmentami. Na łagodną, raczej romantyczną modłę zostały uszyte także bardziej nośne fragmenty płyty. Opierająca się na narracji, otwierająca album i wsparta teledyskiem The Fate of Ophelia jest opowieścią o Ofelii, bohaterce utworu Hamleta. Jest to przyjemna, wpadająca w ucho, posiadająca fajną linię basu i specyficzny vintage – vibe melodia, ale znowu raczej skłaniająca się ku Midnights i Tortured niż bardziej popowym albumom Swift. Z kolei ciekawie zaaranżowana, wsparta świetnym refrenem, utrzymana ponownie w średnim tempie Elizabeth Taylor, będąca zdecydowanie najmocniejszym ogniwem albumu, kontynuuje tradycję Swift, polegającą na opisywaniu własnych uczuć związanych ze sławą przez pryzmat znanych kobiet z przeszłości (np. zamykająca poprzednią płytę Clara Bow). Gdy Taylor wychodzi w utworach „poza siebie”, stając się kimś innym, jest nieporównywalnie bardziej interesująca i głębsza w swoim przekazie.
Opalite, mające w sobie specyficzny, oniryczny faktor, który w pełni spowijał Midnights, zdaje się podkręcać obroty, jednak w miarę trwania, znów przybiera formę jednostajnej opowieści, w której nie ma żadnego brzmieniowego punktu kulminacyjnego. To taki typ opartego na przyjemnej gitarze numeru, który świetnie sprawdzi się puszczony gdzieś w tle. Podobnie sprawy przybierają rozwój w retro – popowo – funkowym Wood. Fajny, zabawny, błyskawiczny kawałek, nic więcej. O wiele bardziej interesującym numerem jest przypominające mi początek Exit Plan z ostatniej płyty Mothiki CANCELLED!, będące po Elizabeth Taylor kolejnym highlightem Showgirl. Soczysty, świetnie stopniujący napięcie kawałek, wpisujący się w serię numerów stanowiących krytyczne spojrzenie Swift na kobiety w branży rozrywkowej. Klasyczny, swiftowy vibe przebija się przez wsparte samplem z przeboju George’a Michaela Father Figure. Oparty na brzmieniu perkusji, smyków i klawiszy utwór pozornie przedstawia Taylor jako ojcowską postać we własnej mafii. Sprawa jednak nie do końca jest tak oczywista, jak mogłaby się wydawać. Osobiście, z racji uwielbienia dla Father Figure George’a Michaela oczekiwałem po utworze Swift trochę więcej, ale odtwarzając go kilkukrotnie śmiało mogę uplasować go w czołówce piosenek składających się na Showgirl. Numer zyskuje z każdym kolejnym odsłuchem. Kwintesencją albumu jest zamykający płytę, utrzymany w relaksującym, trochę nawet nostalgicznym tonie, tytułowy The Life of a Showgirl z udziałem Sabriny Carpenter. Przyznam, że wokale Sabriny i Taylor współgrają tutaj doskonale i ten ujmujący numer z pewnością stanie się jednym z najczęściej odsłuchiwanych fragmentów albumu. Z punktu widzenia konceptu i umieszczenia tej piosenki w roli closera uważam, że może on faktycznie stanowić symboliczne zamknięcie pewnej ery w karierze, ale też życiu Taylor. Może być to także subtelny sygnał, że gwiazda jest gotowa na nowe wyzwania. Czy jest to prawda, okaże się jednak dopiero po premierze następcy tego albumu.
Nie wiem, czy nagrywanie płyty w przerwach tak wymagającej trasy, jaką niewątpliwie była dla Taylor The Eras Tour było do końca dobrym pomysłem. Może dla niej tworzenie tego albumu było świetną odskocznią od wymagających, kilkugodzinnych występów. W pewnym sensie, nagrywając go jednak w chwilach, kiedy powinna siły regenerować, a nie dodatkowo wytężać, czy tego chce, czy nie, ale w sporej części nowego materiału pokazała swoje wyczerpanie tą gargantuiczną trasą. Efekt jest taki, że dzisiaj, w momencie, kiedy kurz po tournée dawno opadł, spragnieni czegoś świeżego, nowego i ekscytującego fani dostali kolejną (i miejmy nadzieję, że już ostatnią) reminescencję na temat trasy, miłości i ostatnich kilku albumów gwiazdy, zaledwie z kilkoma momentami naprawdę wartymi uwagi. Więź Taylor z jej fandomem rządzi się oczywiście swoimi prawami i rozumiem, że chciała się z nimi podzielić swoimi emocjami towarzyszącymi jej przy The Eras Tour, ale i wielką miłością. Wielu z nich jest jednak już zmęczonych takim rozkładaniem jednych i tych samych tematów na czynniki pierwsze, zwłaszcza po tak ciężkiej fortecy do sforsowania jaką był album The Tortured Poets Department. Czas na powiew świeżości, może nowe brzmienie, innych producentów, więcej ognia, niż ledwo tlących się węgli w ognisku. Taylor, masz wszystkie atuty w ręku, by jeszcze nie raz zaskoczyć świat zupełnie nowym spojrzeniem na muzykę i prawdziwy, dobry pop! Mając taką a nie inną pozycję w branży, pamiętaj, zwłaszcza jeśli przyjdzie Ci do głowy wydać kolejny taki krążek jak The Life of a Showgirl: nic nie jest dane na zawsze.
