
W 2006 roku Christina Aguilera aka Baby Jane dokonała muzycznego powrotu do korzeni. Na Back to Basics Xtina odkurzyła całą paletę oldschoolowych gatunków muzycznych sprzed kilku dekad, transferując je w ramy nowoczesności. Cztery lata później dokonała zwrotu o 180 stopni, kierując się w stronę urban – electro, ubranego w futurystyczne, robotyczne fatałaszki. Zmianę brzmieniowego kursu można było już wyczuć na wydanej po drodze kompilacji Keeps Gettin’ Better: A Decade of Hits. Nowe, electropopowe kompozycje jakościowo odpadły jednak w przedbiegach w starciu z wylansowanymi na przestrzeni dekady szlagierami. Zwlekając z premierą nowej płyty Aguilera nie zwróciła uwagi na konkurencję, która wyprzedziła jej ultranowoczesny materiał zanim zdążył on ujrzeć światło dzienne. Czy to dlatego Bionic w momencie wydania okazał się tak potężną, komercyjną klęską?
Bionic jest prawdopodobnie ostatnią, względnie udaną płytą Christiny Aguilery. Płytą, na której gwiazda jeszcze wie co się dzieje. To symboliczny koniec Xtiny, która jest jakaś. Koniec Xtiny, na której krążek czeka się z wypiekami na twarzy, tak jak miało to miejsce przy okazji Stripped czy Back to Basics. Komercyjna klęska, którą odniósł album nie do końca jednak obrazuje jego jakość. Na Bionic można znaleźć sporo przyjemnych, naprawdę dobrze wyprodukowanych numerów. Niewątpliwym plusem tej płyty jest to, że Aguilera nie wrzeszczy na nim jak oszalała, tak jak momentami miało to miejsce na poprzedniej produkcji. Zgrabnie, w przystępny dla ucha sposób prezentuje swoje umiejętności wokalne, a tego, że je posiada odmówić jej nie można.
W przeciwieństwie do poprzednich płyt, Aguilera na Bionic najgorzej wypada w repertuarze balladowym, który po prostu tutaj nie pasuje. Nie ma tutaj kolejnego Beautiful, Hurt czy Mercy on Me. Lift Me Up, You Lost Me, All I Need czy I Am to zdecydowane obniżenie lotów, niż celebracja balladowego, emocjonalnego wcielenia Aguilery. Względnie przyjemnym utworem utrzymanym w wolnym tempie jest eteryczny, rozmarzony Sex for Breakfast. Można trochę poczuć klimat lat 90., kiedy r&b rządziło mainstreamem. Niepotrzebny jest za to zabieg wciskania pomiędzy poszczególne utwory kompletnie bezsensownych kilkunastosekundowych przerywników, które mają zwiastować nie wiadomo jakie cuda. Ich celem jest jedynie zwiększenie ilości ścieżek znajdujących się na krążku. Podejrzewam, że Aguilera nigdy się z tego nie wyleczy.
Xtina tym razem znacznie lepiej prezentuje się w dynamicznych, naładowanych elektroniką kompozycjach – czuć, że to jest prawdziwy trzon tej płyty. Futurystyczny, połamany Bionic, hip-hopowy Woohoo w duecie z Nicki Minaj, brudny, syntezatorowy Elastic Love, nieco latynoski, pulsujący Desnudate w którym artystka śpiewa raz po angielsku, raz po hiszpańsku, przywodzący momentami na myśl disco lat 80. My Girls nagrany wspólnie z Peaches czy imprezowe, eksplozywne Vanity z wokalną interpretacją Marszu weselnego Mendellsohna – w tych utworach gwiazda pokazuje, że faktycznie czuje ten klimat.
Niczego sobie są również zawarte na wersji deluxe albumu zawadiackie Monday Morning, genialny, kipiący futuryzmem Birds of Prey, czy melodyjna ballada Stronger Than Ever. Utwory te spokojnie mogłyby zastąpić na wersji podstawowej płyty nijaką Prima Donnę, I Hate Boys czy którąkolwiek z rzewnych, odzianych w pseudo-emocje ballad. Prawdziwym koszmarem na wersji deluxe jest natomiast Bobblehead – takie incydenty może nagrywać Gwen Stefani, a nie Christina Aguilera. Największa pomyłka tej płyty. Okrojenie Bionic do dwunastu czy trzynastu tracków, zdecydowanie wyszłoby mu na lepsze i podniosłoby jego wartość artystyczną.
Głównym problemem tego projektu jest jednak to, że jest spóźniony. Krążek powinien ukazać się mniej więcej w tym samym okresie co The Fame Lady Gagi. Wydanie go w momencie, kiedy Lady Gaga została już okrzyknięta prekursorką nowych, tanecznych, elektronicznych rytmów na pewno nie wpłynęło korzystnie na nowy projekt Aguilery. Błędem było również kopiowanie motywów znanych z teledysku Express Yourself Madonny w wideoklipie do pierwszego singla Not Myself Tonight – wszyscy mówili i pisali tylko o tym, a nie o nowym utworze i bionicznym wcieleniu Christiny. Zamiast podkreślić świeżość swojej muzyki własnym pomysłem na wideoklip, Aguilera bez zahamowań wrzuciła bieg wstecz, na starcie pokazując swoją nową odsłonę jako nie do końca autorską i autentyczną. Ostateczne przypieczętowanie klęski bionicznego projektu nastąpiło w momencie anulacji trasy koncertowej, w którą piosenkarka miała ruszyć po premierze płyty. Tą decyzją Xtina i jej sztab ostatecznie pogrzebali erę Bionic.
Stworzenie 24 ścieżek, które mają robić za genialny album jest dość karkołomnym zadaniem. Czasem lepiej pójść w jakość, a nie w ilość, ponieważ można się przejechać i niepotrzebnie zapuścić w granice średniactwa. W takie średniactwo Aguilera wpędziła się z Bionic, rozpychając jego tracklistę do granic możliwości. Nie zmienia to jednak faktu, że na płycie można znaleźć kilkanaście naprawdę udanych utworów. Z wszystkich numerów, które na różnych edycjach krążka złożyły się na Bionic stworzyłem swoją osobistą tracklistę albumu, która według mnie powinna stanowić podstawową wersję wydawnictwa. Oto, jak ona się prezentuje:
01. Bionic
02. Not Myself Tonight
03. Woohoo (feat. Nicki Minaj)
04. Elastic Love
05. Desnudate
06. Glam
07. Sex For Breakfast
08. Stronger Than Ever
09. My Girls (feat. Peaches)
10. Vanity
11. Monday Morning
12. Birds of Prey
Jedna uwaga do wpisu “Christina Aguilera – Bionic (2010)”