
The Weeknd w ciągu ostatniej dekady wyrósł na jedną z najjaśniejszych męskich gwiazd w mainstreamowej, radiowo – streamingowej konstelacji, która tworzy współczesny rynek muzyczny. Krążek After Hours w ciągu niespełna dwóch lat odtworzono w serwisie Spotify ponad 6 miliardów razy a numer Blinding Lights spędził na amerykańskiej liście Billboard Hot 100 rekordowe 90 tygodni, z czego połowę czasu grzejąc miejsce w pierwszej piątce zestawienia. Dla mnie świadczy to o ogromnej zapaści rynku muzycznego, który stał się w ostatnim czasie swego rodzaju bemarem w którym przez kolejne miesiące za pomocą różnych sztuczek podgrzewane są jedne i te same przeboje. Nie zmienia to jednak faktu, że dzięki swojej czwartej płycie The Weeknd znalazł się na absolutnym topie. Ukoronowaniem jego sukcesów był występ w trakcie Super Bowl LV Halftime Show na którego zorganizowanie artysta wyłożył z własnej kieszeni 7 milionów dolarów. Gdyby nie szalejąca pandemia, dzisiaj muzyk byłby już pewnie na półmetku trasy koncertowej promującej After Hours. Tournee zostało jednak przesunięte, a Abel postanowił w międzyczasie nagrać i niespodziewanie wydać kolejny album – Dawn FM.
Piąty krążek artysty został zaanonsowany na pięć dni przed premierą jako nowy dźwiękowy wszechświat umysłu The Weeknd. Jednominutowy zwiastun Dawn FM pojawił się w dniu kiedy opadły resztki konfetti po świąteczno – sylwestrowym szale w trakcie którego rynek muzyczny z roku na rok coraz bardziej odrywa się od rzeczywistości mając w nosie wszelkie premierowe wydawnictwa. Abel mimo wielokrotnego podkreślania, że ma gdzieś wszelkie chartsy wybrał więc całkiem dobry moment, ponieważ w dobie streamingu nie ma czegoś takiego jak poświąteczny spadek sprzedaży, który charakteryzował erę srebrnych dysków – użytkownicy serwisów z muzyką odtwarzają ją bowiem non stop. Dlatego Dawn FM trafił pierw na platformy streamingowe a jego fizyczne wydania zostały zaplanowane dopiero na koniec stycznia. Na korzyść płyty działa także fakt, że na początku roku zazwyczaj mało kto z mainstreamowego świecznika decyduje się na wypuszczenie nowej muzyki, więc zdecydowanie łatwiej wyeksponować wtedy premierę.
Piąty longplay Kanadyjczyka jest albumem koncepcyjnym. Nie jest to koncept wybitnie innowacyjny, ponieważ w ciągu ostatnich kilku dekad paru artystów już z niego skorzystało, ale niewątpliwie mocno podkreśla miłość muzyka do retro. W jego ramach The Weeknd zaprasza słuchaczy do wysłuchania autorskiej audycji nadawanej w radiostacji 103.5 Dawn FM. Program w wybitnie ejtisowym, podsyconym psychodelią stylu prowadzi przyjaciel muzyka – aktor Jim Carrey. Pojawiające się w nim utwory przerywają rozmaite jingle a nawet reklamy. The Weeknd w czasie jego trwania rozpracowuje swoje wewnętrzne oscylacje opowiadając o przemijaniu, rozmaitych około – miłosnych mniej i bardziej trywialnie brzmiących rozterkach, byciem na świeczniku i dochodzeniu do mentalnego odrodzenia. Wszystko na tle rozmazanych syntezatorów błądzących gdzieś pomiędzy bębnami, melodiami i liniami basu wyrwanymi żywcem z środka lat 80. Gdybym jechał nocą, jedną z ciągnących się w nieskończoność, prowadzących przez kalifornijskie pustynie tras i trafił na taką radiostację to prawdopodobnie spodobałoby mi się to wszystko bardziej niż odtwarzając całość byle gdzie i byle kiedy w największym serwisie streamingowym świata. Nowe numery Pana Tesfaye wzorem After Hours wodzą słuchacza za ucho modnym, ejtisowym, syntetycznym vibem ale w dość sporej części są niestety potwornie nudne.
Klimat kreowany na Dawn FM jest całkiem zręcznie przehandlowany w postaci ubranego w mrok konceptu ale wielu utworom samym w sobie zwyczajnie brakuje ikry. Nie ma tutaj zbyt wielu przebojów typu Blinding Lights, In Your Eyes czy Save Your Tears które wystrzeliły After Hours niemal do innej galaktyki. Wiem, wiem: The Weeknd ma to w nosie. Niby od początku swojej kariery chodzi swoimi muzycznymi ścieżkami, ale jakimś cudem od paru ładnych lat ciągle nagrywa coś pod radio. Bla, bla, bla o odrzuceniu prawideł mainstreamu przysparza mu sporo fanów z modnego, independentowego skrzydła z którego się wywiódł, więc będzie gadał swoje jeszcze przez wiele lat. Na Dawn FM są zgrabne, typowo komercyjne utwory tj. inspirowane klubowymi brzmieniami, mocno zalatujące dokonaniami Kavinsky’ego Take My Breath, wpadające mocno w nu – disco Sacrifice czy syntetyczno – akustyczny Less Than Zero. Świetnie wypada także potraktowany trochę jakby rozstrojonymi syntezatorami, taneczny How Do I Make You Love Me? oraz odwołujący się do nostalgii za wczesnym Jacksonem Out of Time. Czy wszystkie te tracki mają jednak na tyle viralowej mocy, by uczynić z Dawn FM kolejny w dorobku Kanadyjczyka, najchętniej odsłuchiwany album naszych czasów? Nie mam przekonania, skoro naprawdę rewelacyjny Take My Breath odniósł sukces raczej nie do końca taki na jaki zasługiwał.
Wyjątkowo słabo na Dawn FM wypadają featuringi – Here We Go… Again i I Heard You’re Married. Tyler, the Creator i Lil’ Wayne brzmią w tych utworach jak wklejeni w ostatniej chwili. Ciachu, ciachu bez większego sensu a zwłaszcza w przypadku Lil’a Wayne, który do przestrzennego Married pasuje jak przysłowiowy wół do karety. Nudą wieje z wlokących się Starry Eyes czy Is There Someone Else?. Nijakie stylistycznie są także Best Friend oraz Don’t Break My Heart, chociaż ten pierwszy utwór brzmi na tle reszty dość eksperymentalnie. Mam wrażenie, że The Weeknd trochę zmarnował jego potencjał. W drugiej części albumu brakuje czegoś, co dobrze zapowiadającą się wędrówkę w niezgłębioną, kosmiczną retro – synth – klubową otchłań pchnęłoby w kierunku naprawdę wciągającego, inspirującego i ekscytującego doświadczenia, którym cała taka wyprawa powinna być. Płyta startuje w niezłym i obiecującym tonie by po sześciu czy siedmiu ścieżkach przejść w naprawdę nijakie, mamyjowate rejony. Możliwe jednak, że tym razem właśnie o taki efekt chodziło Kanadyjczykowi. Tak mu po prostu teraz w duszy gra. Wydaje mi się, że to zainspirowane pandemiczną, ponurą rzeczywistością wewnętrzne dojście do oświecenia, którym jest Dawn FM podzieli fanów The Weeknd’a jak nigdy dotąd.
Umiarkowany performance singla Take My Breath świadczy o tym, że słuchacze wciąż mocno interesują się nową muzyką artysty, ale pewien ich odsetek odczuwa już jednak dość duże zmęczenie serwowanym przez niego materiałem. Nie ma efektu świeżości, jakiegoś rodzaju zaskoczenia. Nowa, skądinąd świetnie wyprodukowana płyta raczej nie zmieni tego trendu. Prócz Take My Breath czy Sacrifice (polecam wersję z Swedish House Mafią!) w zasadzie brakuje tutaj haczyków, które byłyby w stanie utrzymać potencjalnego odbiorcę na dłużej. Chyba, że na horyzoncie pojawią się jeszcze jakieś „zaskakujące” featuringi w stylu Save Your Tears – revivalu sprzed roku z Arianą Grande, zrobionego tylko po to, by wepchnąć ten track na szczyt singlowej listy Billboardu. Dawn FM sprawia wrażenie przejścia pomiędzy After Hours a szóstym albumem, który dopiero się pojawi. Po jego premierze za dwa czy trzy lata prawdopodobnie sklei się to wszystko trochę bardziej. Będąc jednak tu i teraz – jest jak jest: włączasz losowe numery w losowych miejscach i prawie wszystko brzmi tak samo. Są jednak wyjątki – w mniejszości, ale są. Trochę dziwię się wszystkim, którzy już nazywają ten krążek albumem roku. Mimo, że nie jest to zła płyta, to na moje ucho ten tytuł tym razem trafi jednak do kogoś innego.
Jedna uwaga do wpisu “The Weeknd – Dawn FM (2022)”