
Justin Timberlake w ostatnim czasie nie miał zbyt dobrej medialnej passy. Trudno się temu dziwić. Opublikowana w ubiegłym roku autobiografia Britney Spears obnażyła sporo niewygodnych faktów z jego przeszłości, które nie spodobały się ogromnej rzeszy fanów Księżniczki Popu. Tuż po premierze singla Selfish Britney postanowiła co prawda przeprosić partnera sprzed lat, ale on sam niespodziewanie przeszedł do ofensywy mówiąc podczas jednego z koncertów w Nowym Jorku, że nie zamierza przepraszać absolutnie nikogo. Ryzykowne posunięcie, ale chyba podyktowane przekonaniem, że czego by dzisiaj nie zrobił, bądź nie powiedział, szacunku fanów Spears już raczej nie odzyska a błędy młodości będą mu się odbijały czkawką jeszcze przez parę ładnych lat. Nie zważając na trupy wyłażące z jego starych szaf artysta postanowił powrócić na rynek z nową muzyką, która w jego mniemaniu ma obronić się sama. Książę Popu zapowiedział premierę swojego pierwszego od sześciu lat albumu Everything I Thougt It Was oraz wyruszenie w obejmującą niemal 80 koncertów na całym świecie trasę koncertową The Forget Tomorrow World Tour w programie której znalazły się aż dwa występy w krakowskiej Tauron Arenie.
W trakcie wywiadu dla Zane Lowe podekscytowany swoim nowym muzycznym cackiem Justin ujawnił, że z myślą o nim nagrał… aż 100 piosenek! Prace nad płytą trwały kilka lat, więc zapewne liczba ta nie jest wzięta z sufitu. Wybranie z tak szerokiego wachlarza tej finalnej, najlepszej osiemnastki na pewno nie było łatwym zadaniem, ale jakoś się udało. Dzięki temu Everything I Thought It Was w oczach Timberlake’a mieni się dzisiaj jako jego najlepsze dzieło, zawierające w sobie introspektywne, niewiarygodnie szczere momenty, ale i typowe, charakterystyczne dla niego numery do pieprzonej zabawy. Tytuł płyty został zainspirowany tym, co po przesłuchaniu materiału Justinowi powiedział jego znajomy: To brzmi jak wszystko, czego od Ciebie chciałem! Na pokład ponownie zostali wciągnięci już chyba nierozerwalnie związani z Justinem producenci tacy jak Danja, Timbaland czy Rob Knox, ale pojawili się także nowi współpracownicy m.in. Calvin Harris, Cirkut, Amy Allen czy Federico Vindver.
Podobnie jak przy poprzednim albumie nie popisano się z wyborem głównego singla promującego całe wydawnictwo. Na pierwszy ogień rzucono utwór Selfish – chyba najbardziej beznadziejny i bezpłciowy kawałek, jaki wciśnięto na tę płytę, paradoksalnie traktujący o całym wulkanie emocji, które kotłują się w zakochanym i jednocześnie bardzo zaborczym człowieku. Całe szczęście w promocję wciągnięto również znacznie lepsze, emocjonalne Drown i bardziej eksperymentalne, hip – hopowo – pop – rockowe Sanctified z gościnnym udziałem rapera Tobe Nwigwe. Streamingowe wyniki nowych numerów niestety wyraźnie obnażają spadek zainteresowania muzykiem, który swoje złote, mainstreamowe lata ma już raczej na pewno za sobą. Medialna, wspomniana we wstępie burza zapewne mocno się do tego przyczyniła. Mimo, że album jako całość jest bardziej strawny od poprzedzającego go, bardzo nierównego i momentami potwornie nudnego Man of the Woods, to niestety brakuje tutaj materiału na większy przebój, choćby na poziomie Say Something. Takowym na pewno nie stanie się wybrany na kolejny singiel, funkowy No Angels. Słucha się tego dobrze, ale nie ma w tym kawałku nic, co mogłoby go podbić do rangi hitu. Timberlake wyraźnie stracił bakcyla do produkowania popowych killerów.
Justin wciąż jednak ma w swoim wokalu ten wyjątkowy faktor, który nie pozwala obok jego nowych kawałków przejść tak po prostu obojętnie. Muzykowi udało się subtelnie nawiązać stylistycznie do swoich wcześniejszych dokonań – w Flame ciężko nie usłyszeć powiewu Rehab, w Drown nie zauważyć cienia Cry Me a River a w Liar nie zwrócić uwagi na młodzieńczo brzmiący wokal wyraźnie nawiązujący do czasów *NSYNC. W tym ostatnim gościnnie pojawił się także Fireboy DML. Gdybym jednak miał decydować, czy ten kawałek jest potrzebny tej płycie, powiedziałbym: absolutnie nie. Justin stworzył już wystarczająco dużo takich mamyjowatych numerów. Jeśli już mowa o *NSYNC, to na albumie pojawił się także wspólnie zaśpiewany, oparty na brzmieniu gitary numer Paradise, przypominający stylem Let’s Take a Ride z pierwszej solowej płyty Justina. Na Everything można również doszukać się wpływów ostatniego, globalnego mega – hitu Timberlake’a Can’t Fight the Feeling! czy Rock Your Body z początku XXI wieku. Cały konglomerat zabawowych, miksujących to disco, to funk, to soul czy synth – pop kawałków tj. No Angels, Fuckin’ Up the Disco, Imagination, Infinity Sex czy My Favourite Drug wyraźnie jedzie tą samą limuzyną, co te dwa przeboje – prosto do klubu. My Favourite Drug do złudzenia przypomina mi mocno odświeżoną Cosmic Girl legendarnej formacji Jamiroquai i jest jednym z najmocniejszych punktów płyty. Myślę, że ten kawałek zrobiłby o wiele większą robotę w roli singla, niż wszystkie wydane promocyjnie utwory razem wzięte. Niestety wszystkie te piosenki mają jeden, zasadniczy problem – brakuje im przysłowiowych jaj. Jaj, które powinny mieć numery do pieprzonej zabawy.
Czy Justinowi udało się uniknąć przesadnej nudy, która hulała na Man of the Woods? Niestety nie do końca. Przede wszystkim znowu jest to za długa płyta. Numerów utrzymanych w wolnym tempie jest tu praktycznie tyle samo, co tych żywszych. Powinno być ich mniej, zwłaszcza, że Justin w tego typu kawałkach potrafi być bardzo męczący. Nikomu nie chce się dzisiaj słuchać zbędnego nudziarstwa. Swoją emocjonalną stronę muzyk przyzwoicie odsłania w wspomnianym wcześniej Drown, zwiewnym, ale brzmieniowo trochę wtórnym Flame czy smykowo – fortepianowym, kapitalnie eksponującym wokal Alone. Warto wspomnieć także zamykające płytę, refleksyjne Conditions. Po co tutaj usypiające Love & War, bazujące na r&b, powtarzalne What Lovers Do czy niepotrzebnie rozwleczone i poszerzone o potwornie długi, wolny wstęp Technicolor? Nie wiem. Do tego rozlazłe Selfish. Nie mam pojęcia jak ten utwór trafił na pierwszy singiel. Nie potrafię zrozumieć tego wyboru. Teoretycznie na Everything jest wszystko, co przysporzyło Justinowi fanów na przestrzeni ostatnich dwóch dekad. Praktycznie nie ma jednak jednej podstawowej rzeczy, która uczyniła z niego supergwiazdę – hitów. Chociaż jednego, dwóch zaczepnych, prostych, prawdziwie kipiących energią bopów. Justina stać jeszcze na takie piosenki.
Everything I Thought It Was jest płytą, która powinna spodobać się przede wszystkim najzagorzalszym fanom Justina Timberlake’a. Artysta miesza tutaj style, które od momentu jego debiutu przewijały się przez kolejne dwie dekady jego kariery. Można tutaj usłyszeć echo wigoru, który emanował z Justified, futuryzm kipiący z FutureSex / LoveSounds czy przesadne dumanie nad swoją egzystencją wylewające się z Man of the Woods. Nie można z pełną stanowczością powiedzieć, że jest to wydawnictwo nieudane. Paradoksalnie jest ono chyba najlepszą płytą Justina od pierwszej części The 20/20 Experience sprzed dekady. Everything ma kilka niezłych momentów, ma też niestety swoje najsłabsze ogniwa i niewątpliwie trwa zbyt długo. Całość brzmi fajnie puszczona gdzieś w tle. Pytanie czy taki efekt powinien być wiodącym, który chciał wywołać niegdysiejszy Książę Popu? Czy wśród tych 100 utworów, które powstały z myślą o tym albumie nie było żadnego hitu na miarę Rock Your Body, LoveStoned, Mirrors czy Can’t Fight the Feeling!? Czy naprawdę możliwe było wykreowanie tylko cieni przebojów sprzed lat? Rozumiem, że Justin nie miał najlepszej passy w ostatnim czasie i siłą rzeczy znalazło to swoje odzwierciedlenie w jego nowych piosenkach. Nie zmienia to jednak faktu, że zamiast wstecz, może lepiej byłoby spojrzeć w końcu bardziej w przód?
