Marilyn Manson – The Pale Emperor (2015)

Marilyn Manson | The Pale Emperor | 15 I 2015 | ★★★★

Słuchając ostatnich albumów Marilyna Mansona przychodzi mi na myśl tylko jedno sformułowanie – równia pochyła. Począwszy od wydanego w 2003 roku The Golden Age of Grotesque niegdysiejszy diabeł wcielony z płyty na płytę staje się co najwyżej bardziej śmieszny niż przerażający. Formuła robienia z siebie antychrysta, androgenicznego dziwoląga czy nazistowskiego oficera kiedyś musiała się zestarzeć. Świat poszedł do przodu, Marilyn Manson gdzieś w momencie wydania składanki Lest We Forget w 2004 roku stanął w miejscu. Mansonowi długo zajęło przyjęcie tego faktu do wiadomości, czego dowodem są płyty The High End of Low czy Born Villain, będące zaledwie cieniem albumów takich jak Antichrist Superstar, Mechanical Animals czy Holy Wood. Z początkiem 2015 roku Manson wypuścił kolejny krążek The Pale Emperor. Przesłuchałem i muszę przyznać… wrażenie wywarł na mnie ogromne. Dlaczego?

The Pale Emperor to przede wszystkim perfekcyjnie brzmiące gitary, które stanowią bardzo solidny fundament tego wydawnictwa. Proste, chwytliwe melodie odziano tutaj w bluesowo – glamowe, ale nadal mansonowe, niesamowicie uzależniające klimaty. Garażowy klimat słychać wyraźnie w otwierającym całość powoli kroczącym, brudnym Killing Strangers w którym zawodzący Manson wytyka ludziom niechęć do inności. Płyta nabiera mocy wraz z singlowym Deep Six. Manson dawno nie był jednocześnie tak agresywny i przekonujący. Pobrzmiewające w tle ostre gitarowe riffy świetnie zgrywają się z wokalem artysty, który momentami brzmi jak stwór z najodleglejszych czeluści piekielnych, a jego krzyk aż przyprawia o ciarki!

Third Day of a Seven Day Binge to Manson stonowany, dojrzały, wyluzowany – taki, jakiego nie było nigdy wcześniej. Mruczany refren wręcz wrzyna się w głowę, a nonszalancja wyczuwalna w śpiewie i pobrzmiewającej w tle gitarze stawia tę kompozycję bezapelacyjnie wśród najlepszych dokonań artysty. Wściekle wyśpiewany The Mephistopheles of Los Angeles pełen jest ostrych, energetycznych, industrialnych momentów scalonych z elektroniką dyskretnie wybijającą się gdzieś z tła. Warship My Wreck to najmroczniejszy utwór na płycie, w zwrotkach bardzo oszczędny w brzmieniu, zaś w refrenach aż uderzający ścianą dźwięku. Klimat pustki i niepokoju podsycają elektroniczne dźwięki i złowrogo pobrzmiewające klawisze, zaś tępo brzmiąca gitara, mocny wokal Mansona i perkusja eksplodujące w trakcie refrenu dodają całości prawdziwego, industrialnego pazura. Mieszanka porządnie ryjąca mózg.

Slave Only Dreams to Be King pachnie ciężkim industrialnym metalem, który kiedyś wiódł prym w muzyce Mansona (Antichrist Superstar/Holy Wood), zaś klimatem przywodzi na myśl złote lata amerykańskiej kinematografii z początku XX wieku. W nowofalowym The Devil Beneath My Feet prym wiodą bębny. Następny drapieżny, rytmiczny, porządnie nabasowany utwór. Kolejny jest psychodeliczny, walcowaty, mroczny Birds of Hell Awaiting. W Cupid Carries a Gun, który znalazł się na ścieżce dźwiękowej do serialu Salem, Manson brzmi jak stary, bluesowy wyjadacz. Mistrzostwo!

Podstawową wersję wydawnictwa zamyka posępny, leniwie snujący się, momentami psychodeliczny i może odrobinę przydługawy Odds of Even. O wiele lepiej ten utwór brzmi w krótszej wersji akustycznej – Day 3, który jednocześnie rozpoczyna tercet akustyczny znajdujący się na rozszerzonej wersji albumu. Fated, Faithful, Fatal to akustyczna wersja The Mephistopheles of Los Angeles. W wersji “bez prądu” najlepiej wypada wersja Third Day of a Seven Day Binge zatytułowana Fall of the House of Death. Nie dość, że w wersji podstawowej utwór sam w sobie był już uzależniający, to tutaj dodatkowo odziany z instrumentów i zagrany na gitarze akustycznej jeszcze bardziej zyskuje w odbiorze. Oszczędność służy Mansonowi. Jeśli taki ma być kierunek w którym dalej podąży – kupuję to w ciemno.

The Pale Emperor jest kamieniem milowym w historii Marilyna Mansona i jednym z najlepszych albumów w jego post-tryptykowej karierze. W końcu nadszedł czas, w którym wizerunek odszedł na drugi plan, zaś jego miejsce zajęła muzyka. Jazgot zamieniono na oszczędne, proste i chwytliwe melodie i to był strzał w dziesiątkę. Manson czuje bluesa, pływa w tych klimatach jak ryba w wodzie. Zgłębiając tajniki początków rocka nie zapomina jednak zupełnie o swoich industrialnych korzeniach. Tym wygrywa – nadając swojej muzyce nowego wyrazu, puszcza także oko w kierunku swoich wcześniejszych dokonań. Gwiazdor w wieku 46 lat znalazł dla siebie niszę, która winduje go wysoko na artystyczny piedestał i dowodzi tego, że ma on jeszcze coś konkretnego do powiedzenia w muzyce. Oby tak dalej!


Leave a Reply