
Pierwszy singiel zwiastujący siódmy album studyjny Lady Gagi jest bez wątpienia jedną z najbardziej wyczekiwanych muzycznych premier końca 2024 roku. Zanim jednak Gaga z powrotem wprowadziła swoją karierę na mainstreamowe tory, opublikowała chyba najmniej spodziewaną przez fanów płytę – jazzowy, wypełniony głównie klasykami gatunku zestaw Harlequin, będący wypadkową jej angażu w film Joker: Folie à Deux. Mam wrażenie, że bardziej rozdrażniła tym krążkiem publiczność, niż podsyciła oczekiwanie na swój wielki powrót do dance – popowych korzeni, ale nie zmienia to faktu, że wykonała na nim swoją pracę bardzo przyzwoicie. Można wręcz powiedzieć, że upakowaną na nim muzyką przypudrowała w oczach swoich fanów wybitnie medialną i zaskakującą porażkę kontynuacji hitowego Jokera. Przyznam, że sam nie przeczuwałem takiej klapy, ale raczej będzie ona większym strupem dla studia Warner Bros. Pictures niż dla kariery samej Gagi. Nowa muzyka, którą Stefani Germanotta właśnie wydała jest o wiele bardziej interesująca i skutecznie zastąpi w mediach temat jej udziału w prawdopodobnie największej filmowej porażce 2024 roku.
Niebiosa chyba wysłuchały moich próśb i skierowały Gagę w muzyczne rejony, które przyniosły jej 15 lat temu niebotyczną sławę. Od wielu lat wszystkim powtarzałem, że dark – dance – electro – pop jest gatunkiem, do którego Gaga powinna zrobić jeszcze jedno podejście. Z tego co słyszę, zrobiła! Singiel Disease jest bez wątpienia typem numeru, który wrzyna się w głowę od pierwszego przesłuchania. Takiej cechy nie posiadały ani otwierające promocję Chromatiki Stupid Love, ani tym bardziej zapowiadające Joanne Perfect Illusion. Tekst utworu momentami może wydawać się dość banalny, ale nie oszukujmy się – jest to pop, a na rynku są setki innych, o wiele większego kalibru lirycznych gniotów. Nie od dziś wiadomo, że Gaga wybitną pisarką nie jest i ma w swoim urobku lepsze i gorsze (po)twory. Jak to u niej zwykle bywa, najważniejsze jest przesłanie. To przebijające się przez Disease jest wyraźne: miłość może być toksyczna, ale jednocześnie może posiadać w sobie wielki potencjał uzdrawiający i oczyszczający. Ten, kto kiedyś zmierzył się z emocjonalnym rollercoasterem wynikającym z bycia w toksycznej relacji doskonale wchłonie więc treści płynące z nowej piosenki. Gaga pozostaje wierna sobie i tworzy może nie tyle hymn, bo to chyba za duże słowo, co wzmacniający utwór z którym wiele osób może się utożsamić i odnaleźć w nim pewnego rodzaju pocieszenie, ujrzeć światełko w krętym, ciemnym tunelu.
Przesłanie, przesłaniem, ale wróćmy do brzmienia, które jest elektryzującym i w pewnym sensie bezpiecznym powrotem Gagi do korzeni. Stefani łączy w Disease melodyjny, radiowy pop, szorstkie brzmienie rockowych gitar, cierpkie, przybrudzone atramentem syntezatory oraz taniec, tworząc pulsujący, emanujący energią banger, przywołujący na myśl hitowe Bad Romance. O ile jednak Bad Romance był totalnie rozpierdalającym głowę, dziwacznym, wykutym w tonach platyny hitem, tak Disease jest raczej jego ugrzecznioną na potrzeby radia, udaną, acz odrobinę zachowawczą reinkarnacją. To takie Bad Romance skorygowane o Applause czyli numer, który infekuje głowę, ale nie rozsadza jej na strzępy. Ma się jednak ochotę zarówno podkręcić radio głośniej jak i wskoczyć na parkiet. Jest także co obejrzeć! Klip inspirowany Edwardem Nożycorękim w reżyserii samego Tima Burtona świadczy o tym, że Stefani wciąż jest w pierwszej lidze artystek wizualnych. Dzisiejsza Gaga może i jest odrobinę mniejszą ryzykantką, niż na początku swojej kariery, ale w swojej zachowawczości wciąż jednak trzyma poziom nie pozwalający tak po prostu nie ekscytować się jej nowymi nagraniami. Zarówno wychowankowie The Fame Monster/Born This Way jak i Ci, którzy dołączyli do grona Little Monsterów w erach Joanne/A Star Is Born zostaną więc przez jej nową muzykę zdecydowanie zahipnotyzowani.

2 uwagi do wpisu “Lady Gaga – Disease (2024)”