
Po surowym, elektronicznym American Life i przebojowym, tanecznym Confessions on a Dance Floor Madonna zaserwowała publice słodki krążek Hard Candy. Tradycyjnie mamy do czynienia z profesjonalną produkcją, perfekcyjnie dopracowanymi detalami i nadzwyczaj komercyjnymi melodiami – tutaj w wielu przypadkach już dość znajomo brzmiącymi. Legendarne bity Timbalanda i Pharrella Williamsa wniosły na album sporo wtórności. Jest nowocześnie, szkoda tylko że to wszystko w o wiele lepszym wydaniu było już na ostatnich płytach Nelly Furtado, Justina Timberlake’a czy samego Timbalanda.
Dowodem na to, że z muzycznym czujem Madonny jest coś nie tak, jest chociażby fakt, że jej faworytem z tego albumu jest otwierający go utwór Candy Shop. Słaby, brzmiący bardziej jak demo niż jak studyjna kompozycja – muzyczny bubel który tak naprawdę nigdy nie powinien ujrzeć światła dziennego. Podrasowany wkręcającymi się w głowę trąbkami singlowy 4 Minutes, zaśpiewany przy współudziale świetnie sprzedających się dopalaczy w postaci Justina Timberlake’a i samego Timbalanda zrobił swoje – miał być hitem. Był, zapewnił albumowi dobry start w pierwszych tygodniach sprzedaży i zrobił furorę w Stanach Zjednoczonych ocierając się o szczyt singlowej listy Billboardu. Mimo swojej prostej struktury, jest to najbardziej wyróżniający się kawałek na płycie. Im starsza jest ta piosenka, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że jest to ostatni przyzwoity, naprawdę hitowy klasyk w dorobku M. Jest to jedyna pozycja z tej płyty, którą lubię sobie odpalić.
Kolejny singlowy utwór – Give It 2 Me – zabawny, taneczny kawałek z uzależniającymi syntezatorami Pharrella oraz niezwykle tanim i nijakim wideoklipem. Gdzie ta Madonna, która swoimi teledyskami niejednokrotnie wprawiała publikę w osłupienie? Po Give It 2 Me widać, że M ma ciekawsze, lepiej opłacalne rzeczy na głowie, niż nagranie porządnego teledysku. A może była świadoma, że utwór jest za słaby na wielki przebój? Potwierdzenia można szukać na listach przebojów. Rozpoczynający się biciem serca przechodzącym w chwytliwy, wspomagany dodatkowo syntezatorami bit utwór Heartbeat jest jednym z mocniejszych ogniw płyty, być może ze względu na znikomy wkład Madonny w produkcję tego utworu. Królowa Popu bawi się swoim wokalem, balansując po różnych tonacjach. Trzeci singiel Miles Away do złudzenia przypomina All Good Things z repertuaru Nelly Furtado. Zwyczajny, płytki, chwytliwy numer z melodyjną gitarką w tle.
W She’s Not Me i Incredible mamy pomieszanie z poplątaniem wszystkich możliwych brzmień począwszy od popu, przez lekki rock, disco skończywszy na spajającej wszystko elektronice. Istny śmietnik, szczególnie w drugim przypadku. Niekoniecznie na plus, ale także nie na minus. Beat Goes On z gościnnym udziałem Kanye Westa to całkiem udany, klubowy kawałek w sam raz na amerykański rynek. O wiele lepszy od wersji demo, która przedostała się do Internetu rok przed premierą albumu. Po nużącym Dance 2night dostajemy Spanish Lesson, który znakomicie spełnia rolę zapychacza pobudzając po wysłuchaniu poprzedzającego go utworu, dzięki czemu mamy szansę dotrwać do końca płyty. Niemniej jednak tak okropnego utworu Madonna dawno nie nagrała. Devil Wouldn’t Recognize You będący wierną kalką What Goes Around…/…Comes Around Justina Timberlake’a to zdecydowanie najbardziej mdły cukierek spośród dwunastu dostępnych na całym albumie. Na płycie jest to forteca nie do sforsowania, ale już wykonanie na Sticky & Sweet Tour robi spore wrażenie. Na koniec dostajemy kolejny przeciętny, tym razem wzbogacony o motywy wschodnie utwór Voices. Wracamy więc do punktu wyjścia, ponieważ zaczęło się kiepsko i skończyło się niewiele lepiej.
Na Hard Candy jest kilka pozytywnych momentów, zdecydowanie jednak przeważają te słabe. W utworach czuć wtórność, a w całym albumie wręcz desperackie nastawienie na masową sprzedaż. To drugie nie jest czymś dziwnym w przypadku Madonny, jednak sposób w jaki pragnie ona sobie tym razem zagwarantować sukces pozostawia wiele do życzenia. Idąc po najmniejszej linii oporu i współpracując z najbardziej wziętymi amerykańskimi producentami, których produkcje osłuchały się już całemu światu to nie to, czego oczekuje się od Królowej Popu. Madonna oddała się w szpony popularnych obecnie trendów, rozpaczliwie chcąc utrzymać swoją popularność. W dyskotece, która chwyciła Europę drugi raz z rzędu wylądować nie mogła, więc wyraźnie zainspirowana amerykańskim mainstreamem infekującym rozgłośnie na całym świecie niczym epidemia, postanowiła uderzyć w rynek, który wypiął się na nią przy okazji premiery American Life w 2003 roku, tylko z powodu niskiego ilorazu inteligencji.
Madonna zamiast pod prąd, tym razem popłynęła z nurtem razem z całą radiową, amerykańską hołotą. Stała się tendencyjna, a bezbarwna, nijaka oraz kiczowata jak nigdy dotąd otoczka towarzysząca całemu albumowi, dobitnie pokazały w jaki kanał wpadła jej zmyślnie prowadzona przez ostatnie lata kariera. Z drugiej strony, z cyrografem z wytwórnią nawet sama Madonna nie ma co dyskutować, a na rewolucyjnie, kreatywne pomysły wytwórnia w nieskończoność czekać nie będzie. Jakąś płytę trzeba w końcu wydać, w końcu to jest biznes. „Jakąś”, czyli w tym przypadku miernotę, za którą po tak udanej produkcji jaką był album Confessions on a Dance Floor Madonna może otrzymać tylko i wyłącznie przysłowiową szkolną lagę. Przyznanie tej szmirze jakiejkolwiek wyższej oceny byłoby równoznaczne z wyrzuceniem wszystkiego co zrobiła wcześniej do śmietnika. Każde poprzednie jej studyjne wydawnictwo przerasta o kilka poziomów tę koszmarną, pokraczną hybrydę.

7 uwag do wpisu “Madonna – Hard Candy (2008)”