Madonna – Rebel Heart (2015)

Madonna | Rebel Heart | 6 III 2015 | ★★★★★

W ciągu niemal dwóch lat od premiery o trzynastym albumie studyjnym Madonny napisano wiele. Według jednych Rebel Heart jest najlepszą produkcją Madonny od czasów Ray of Light, według innych płytą, po wydaniu której gwiazda powinna udać się już tylko na emeryturę. Opinie skrajne. Dokładnie takie, jak Madonna na Rebel Heart. To chyba najbardziej schizofreniczny album jaki wyszedł spod jej ręki. Miałem od początku problem z całościowym odbiorem tego wydawnictwa. Gdybym nie słyszał trzynastu wersji demo, które wyciekły pod koniec 2014 roku, prawdopodobnie byłoby mi łatwiej ocenić tę płytę. Prościej byłoby mi do niej także podejść, gdyby faktycznie została podzielona na dysk REBEL i dysk HEART, czyli tak, jak pierwotnie chciała Madonna. Z dwojga złego, wolałbym diagnozować u niej dwubiegunowość niż atak schizofrenii. Rok temu, w recenzji singla Ghosttown podjąłem próbę wskazania kierunku w którym widziałbym dalszą, muzyczną Madonnę. Miganie emocjami, zrodzonymi z obsesji związanej z zatrzymaniem upływającego czasu i mieszania jej w głowie przez wspaniałych doradców z obecnej wytwórni nie wychodzi jej do końca na korzyść, czego przykładem była MDNA i teraz jest Rebel Heart.

Obsesja związana z zatrzymaniem czasu nie wzięła się z niczego. Ambicja nie pozwala Madonnie odpuścić. Mężczyzny w jej wieku nie obowiązują żadne zasady, kobietę przeciwnie. Mężczyzna może się starzeć, kobieta nie. Kobieta w jej wieku będzie krytykowana, oczerniana, a jej utwory nie będą grane w radiu. Madonna jest odwieczną buntowniczką, będzie walczyć z ograniczeniami i przecierać szlaki młodszym koleżankom dopóki nie padnie. Taki typ osobowości. A jak już wiadomo – Music makes the people, come together / Music makes the bourgeoise and the REBEL. Teraz piosenkarce, której niebawem stuknie 60 lat, pozostało więc tylko dosadnie skwitować – Bitch, I’m Madonna!

Bitch I’m Madonna jest utworem, który budzi na Rebel Heart chyba najbardziej skrajne odczucia. Jak kobieta w tym wieku może nagrywać takie utwory?  Jak widać może a gdyby była 20 lat młodsza, pewnie byłaby w USA numerem 1, a nie 84. Nie ukrywam, że mimo iż jestem zdania, że Madonna mogłaby przestać już aż tak dobitnie robić z siebie imprezową nastolatkę, to naprawdę podoba mi się ten numer. Madonna ironizuje i wraz z Diplo i Sophie eksploruje tutaj zrodzony w środowisku internautów na przestrzeni kilku ostatnich lat nurt vaporwave, wykorzystując przy okazji elementy elevator music (muzyka w tle, odtwarzana przez głośniki w windach czy słuchawce tradycyjnego telefonu). Między innymi dlatego wokal Madonny jest tutaj unosowiony. Pokręcony mix elektroniki, muzyki komputerowej, dubstepu i trapu, wzbogacony ordynarnym rapem Nicki Minaj.

Można było się spodziewać, że w sieci utwór wzbudzi zainteresowanie. Ponad 200 milionów odsłon w serwisie YouTube w przypadku Madonny może robić wrażenie. Mimo, że taki wynik został osiągnięty w dużej mierze dzięki cameo występującym w teledysku, to nie zmienia to faktu, że żadnej gwieździe z lat 80. nie udało się z nowymi dokonaniami uzyskać w tym serwisie takiego rezultatu. Jest jednak jedno pytanie, które zadaję sobie słuchając tego utworu i mając przed oczami Madonnę – do kogo ten twór w takiej formie brzmieniowej i wizualnej jest kierowany? Co z tego, że Madonna – buntowniczka tupie sobie tutaj nogą i nadal daje radę? Młodzi, jeśli w ogóle się o tym dowiedzą, potraktują to raczej jak żenujący żart, starsi popatrzą z politowaniem i raczej tego nie kupią, bo to nie ich brzmieniowa bajka. Fani Madonny w połowie to kupią, w połowie nie. Kompozycja – fanaberia, iconic + ironic.

Na Rebel Heart Madonnę zdecydowanie ogarnia nostalgia. Folkowa gitara w Devil Pray przywodzi na myśl czasy Music, syntezatorowo-houseowy Holy Water z wsamplowanym fragmentem ikonicznego Vogue to kolejna madonnowa recyrkulacja erotyki i religii, bardzo udane mrugnięcie okiem w czasy Erotiki. Trochę orientalny Best Night budzi absolutne skojarzenia z Justify My Love a taneczny Addicted z gitarą a’la ABBA mógłby spokojnie robić za porządny bonus na Confessions on a Dance Floor. Iście autobiograficzny ton nadano utworowi Veni Vidi Vici w którym Madonna bezpośrednio odnosi się do konkretnych hitów wylansowanych przez nią na przestrzeni lat i najbardziej ryzykownych momentów w jej karierze takich jak np. wydanie fotoalbumu Sex. Taki trochę mówiony, akustycznie nostalgiczny ale i w pewnym momencie bardzo euforycznie wybrzmiewający track. Do tego wszystkiego w pewnym momencie dołącza raper Nas. Odzwierciedlenie stanu w którym znajduje się obecnie Madonna. Jest tu wszystko, nic i jeszcze ni z gruszki, ni z pietruszki w cały ten amalgamat wpierdala się z rapem jakaś osoba trzecia.

Czasy, kiedy Madonna nagrywała ballady z prawdziwego zdarzenia zakończyły się dla mnie na Time Stood Still i albumie Music. Później pojawiały się jakieś pojedyncze przebłyski w postaci Nothing Fails, Easy Ride czy Masterpiece. Na Rebel Heart Madonna ponownie zaczęła poważnie traktować ten temat, umieszczając w zestawie fortepianowe HeartBreakCity, melancholijno – marszowe Wash All Over Me czy akustyczno – smykowe Joan of Arc. Popowe, hymnowe Ghosttown wylądowało nawet na singlu a orkiestrowym Messiah gwiazda chwaliła się w mediach społecznościowych praktycznie od początku prac nad całą płytą. HEART jest bardzo mocną stroną tej produkcji ale trochę traci na wyrazie wepchnięte gdzieś pomiędzy dziwolągi typu S.E.X, Unapologetic Bitch czy Illuminati.

Skoro o dziwnych tworach mowa, to przejdę do największego problemu tego albumu – za dużej ilości utworów. 25 kompozycji w wersji Super Deluxe to kompletna przesada. Co najmniej ¼ o ile nie więcej znajdujących się na tej płycie nagrań nie powinna ujrzeć światła dziennego. Bezsprzecznie płyta jest najlepszym i najbardziej przystępnym krążkiem Madonny od czasów Confessions on a Dance Floor. Madonna jest tutaj Madonną, a nie jakimś tworem pod tytułem MDNA. Miotającą się Madonną, ale jednak Madonną. Różnica między Rebel Heart a tamtą płytą jest jednak taka, że na Confessions on a Dance Floor dostaliśmy zestaw 12 porządnie zrobionych, od początku do końca przemyślanych utworów a tutaj zestaw porządnych utworów musimy klecić sobie sami wybierając co lepsze z pakietu 25 tracków.

Madonna w finalnym etapie tworzenia Rebel Heart zupełnie pominęła moment przysłowiowego oddzielenia ziarna od plew. Nie było to według mnie tylko jej przeoczenie. Mam wrażenie, że piosenkarka miała zbyt wielu doradców (obstawiam, że Ci sami doradzali jej, a raczej myśleli za nią w trakcie nagrywania MDNA) i za bardzo uwierzyła w to, że wszystko, co nagrała na ten album jest takie świetne. Jak można inaczej wytłumaczyć upublicznienie na oficjalnym wydawnictwie czegoś takiego jak Autotune Baby? Od momentu przesłuchania tego utworu, B-Day Song straciło u mnie zaszczytne miano najgorszego utworu jaki kiedykolwiek nagrała Madonna. Przeciętne Unapologetic Bitch, jakieś totalnie popieprzone Graffiti Heart czy Borrowed Time. Po co Madonna nagrywa coś takiego? Brzmi w tych utworach jak skończona idiotka. Kwestią gustu jest także Illuminati, czy naiwne Hold Tight a’la Gwen Stefani. Dla wielu wielkim znakiem zapytania stała się także wspomniana wcześniej Bitch I’m Madonna. Live Nation wraz z Interscope zdecydowanie nie czują Madonny, tak jak czuł ją Warner z którym gwiazda była związana od początku swojej kariery.

Skąd wzięło się tyle utworów? Ano z zaproszenia do współpracy szerokiej gamy producentów. Przy takim zabiegu obranie jednego wiodącego kierunku w którym muzycznie powinien pójść cały krążek było wręcz niemożliwe. Im więcej producenckich srok Madonna chwytała za ogon w trakcie nagrywania materiału na Rebel Heart, tym bardziej gubiła się w tym w jakim kierunku ma muzycznie podążyć. Im dłużej trwał cały proces nagrywania tej płyty, tym bardziej przekombinowane utwory ostatecznie ujrzały światło dzienne. Finalne wersje Devil Pray, Rebel Heart czy Inside Out są tego idealnym przykładem. Na płycie wszystkie brzmią jakby w trakcie miksowania zostały przepuszczone przez maszynkę do mielenia mięsa.

Takiej ilości dość eklektycznie brzmiących utworów w trakcie miksowania i masteringu ciężko było nadać wspólny sznyt. Finalnie, część brzmi dobrze a część jakby została dostosowana do tych brzmiących dobrze, tracąc conieco po drodze z pierwotnego uroku. Swoboda z którą Madonna dawniej nagrywała swoje nagrania przepadła na rzecz chorobliwego perfekcjonizmu i wynikającego z niego niezdecydowania, który objawia się w przeprodukowaniu całego wydawnictwa. Dążenie do wydania tej perfekcyjnej płyty trwało niemal rok. Madonna nigdy tak długo nie nagrywała żadnego ze swoich poprzednich albumów.

Od początku dziwiło mnie wybranie na pierwszy singiel utworu Living for Love. Prócz fajnego deep – houseowego brzmienia nie ma w tym utworze kompletnie nic interesującego. Jest po prostu ok, dobry klubowy kawałek. Jak albumowi tworzonemu z takim pietyzmem dobry start miała zapewnić taka przeciętność? Przypomnijcie sobie Everybody, Like a Virgin, Live to Tell, Like a Prayer, Erotikę, Secret, Frozen, Music, American Life, Hung Up i 4 Minutes. Może z wyjątkiem Everybody i pominiętego tutaj celowo koszmaru Give Me All Your Luvin’  każdy pierwszy singiel promujący studyjne wydawnictwo Madonny miał to „coś”, tę iskrę, która wywoływała w publice zamieszanie niczym rozprzestrzeniający się pożar. Tutaj jest zapalniczka, która nie chce odpalić. I jak wiemy, nie odpaliła.

Rebel Heart nie jest do końca złym albumem. Jest lepszy od Hard Candy i MDNA. Jest w pewnych miejscach mocno przeprodukowany i upchnięto na nim masę niekoniecznie potrzebnych mu utworów. Można wybierać z nich jak z półki w sklepie. Masz ochotę na reggae – wybierasz Unapologetic Bitch, na vaporwave – Bitch I’m Madonna, na fortepianową balladę – HeartBreakCity… i tak bez końca. Można tworzyć eklektyczne albumy ale trzeba mieć w głowie ten oklepany banał, że ilość często nie przekuwa się w jakość. W pewnym momencie trzeba zatrzymać proces rozpychania tracklisty i mnożenia kolejnych wersji deluxe czy super deluxe. Brak umiaru. Za dużo producentów, stylów, świadczące o braku sprecyzowanego kierunku. Madonnie przydałaby się teraz jednolita, konsekwentnie realizowana przez kilka miesięcy koncepcja a nie rozjeżdżanie się muzycznie w tyle stron.

Następny taki numer jak Rebel Heart, czy o zgrozo MDNA  i sądzę, że długo nie usłyszymy nic nowego od Królowej Popu. Będziemy za to oglądać w kółko jej nowe filmy albo bzdury publikowane w serwisach społecznościowych. Na tych bardziej zamożnych już pewnie czeka kolejna dostawa odmładzających specyfików z linii MDNA Skin. W ramach umowy z Interscope Madonna powinna wydać jeszcze jedną studyjną płytę, prawdopodobnie w okolicach 2018 – 2019 roku. Nie chcę wiedzieć co z tego wyjdzie jeśli kolejni świetni doradcy znowu zaczną mieszać jej w głowie i sugerować w co powinna celować, by trafić w grupę docelową Rity Ory, Duy Lipy czy Ariany Grande. Mam nadzieję, że wygasacjący kontrakt z molochami Live Nation/Interscope w niedalekiej przyszłości uelastyczni Madonnę, uwolni ją od niepotrzebnych, mącących jej w głowie ludzi i pozwoli jej na skręt w bardziej eksperymentalną, może mniej komercyjną, ale przede wszystkim, dobrze przemyślaną stronę. I nie, nie zdziwi mnie jeśli Madonna wróci na stare, „warnerowskie” śmieci. Zanim jednak to nastąpi, warto posłuchać Madonny będącej Madonną względnie podobną do dawnej siebie. Na pewno najlepszą od 2005 roku.

Na koniec – Rebel Heart wg mnie:

REBEL:

Bitch I’m Madonna (feat. Nicki Minaj) / Devil Pray / Iconic (feat. Mike Tyson & Chance the Rapper) / Holy Water / Body Shop / Unapologetic Bitch / Best Night / Addicted

HEART:

Living for Love / Ghosttown / Joan of Arc / HeartBreakCity / Inside Out (demo) / Wash All Over Me / Messiah / Rebel Heart (demo)


Leave a Reply