Depeche Mode – Playing the Angel (2005)

Depeche Mode | Playing the Angel | 13 X 2005 | ★★★★★

Exciter wycofał Depeche Mode do punktu zero. Punktu, bez osiągnięcia którego trójka z Basildon prawdopodobnie już nic nigdy razem by nie nagrała. Lata 90. były dla nich okresem balansowania na krawędzi i intensywnego życia, które doprowadziły ich niemal do całkowitego rozpadu. Płyta taka jak Exciter, na której swoje piętno najbardziej odbił jej producent – Mark Bell, a nie oni sami, była im jednak potrzebna, by mogli na nowo nauczyć się ze sobą współpracować. Odbudowanie wzajemnych relacji wewnątrz grupy było potrzebne, by kolejny album mógł być na powrót bardziej Depeszowy. Oczekiwania wobec następcy Excitera były spore – następny krążek to było w zasadzie być albo nie być Depeche Mode. Powstanie studyjnej jedenastki nie obyło się jednak bez zgrzytów. Dave zażądał udziału twórczego w nowym projekcie. Przepychanki z głównym twórcą nagrań formacji – Martinem Gore trwały blisko rok. Finalnie w program nowego krążka weszły także piosenki współautorstwa Gahana. I tak rozpoczęła się era Playing the Angel.

Dave, Martin i Andy pozostawili wybór producenta albumu szefowi wytwórni Mute. Daniel Miller podsunął im Bena Hilliera, który specjalizował się w zespołach gitarowych, był fanem mocno przykurzonych dokonań Depeszy i zdecydowanie nie przepadał za Exciterem. Wejście na pierwszą sesję oznaczało więc krok w nieznane – wspominał Martin Gore w jednym z wywiadów promujących nową płytę. Nowa postać jednak od początku miała pomysł na współpracę z Depeszami. Kluczowe na Playing the Angel okazało się przywrócenie organicznych brzmień generowanych przez analogowe syntezatory, ale też wzmocnienie zmarginalizowanej na Exciterze roli gitar.

Dzięki temu płyta przybrała kształt naelektryzowanego, spowitego specyficznym halo, inteligentnego, ale raczej bardziej popowego niż rockowego tworu. Słuchając tych kawałków mam w głowie żarzące się różnymi odcieniami wolframowe druciki i przemieszczające się to tu, to tam pomiędzy gitarami, klawiszami i sztuczną perkusją ładunki elektryczne które w rzeczywistości są syntetycznymi dźwiękami wygenerowanymi przez rozmaite syntezatory pamiętające początki samego zespołu. Emanująca z tego albumu aura jest bez wątpienia jego znakiem rozpoznawczym i magnesem, który przyciąga, ekscytuje a czasem nawet irytuje. Co najważniejsze – staje w zupełnej kontrze do rozmemłanego i apatycznie brzmiącego praktycznie w całej swojej okazałości Excitera. Podobnie jak na poprzednim albumie Depeszom nie udało się jednak zupełnie uniknąć nudy czy przesady. Nagromadzenie smętno – abstrakcyjnych kompozycji w drugiej części albumu trochę przytłacza głowę a generowane przez syntezatory trzaski czy rozmaite przestery, zwłaszcza dla wrażliwego ucha potrafią być w niektórych momentach tej płyty naprawdę wnerwiające.   

Krążek startuje w fajnym, dobrym, depeszowskim stylu. Rozdzierające uszy dźwięki syreny wybrzmiewające na początku A Pain That I’m Used To zwiastują trochę powolny, ale w ogólnym odbiorze dość rytmiczny, gitarowo – elektroniczny, cholernie chwytliwy numer. Nagranie przechodzi w świdrujący głowę, elektroniczny, odwołujący się do wczesnych nagrań Depeche Mode John the Revelator. Zaprezentowana w Revelatorze mieszanka garażowego grania i wirujących, syntetycznych brzmień przeobraża się w jeszcze bardziej naszprycowany syntezatorami, napisany przez samego Gahana, wciągający zaraźliwym beatem Suffer Well. The Sinner In Me nafaszerowano mrokiem wydawnictw z lat 90. Numer ubrano w subtelnie jątrzące się, następnie przechodzące w wybitnie natarczywie atakujące słuchacza, zadzierzyste, elektroniczno – gitarowe kombinacje. Zespół daje jednak odetchnąć uszom i jako kolejny serwuje singlowy Precious – magiczny, elegancki, synth – popowy i nad wyraz melodyjny, muzyczny hipnotyzer.

Pierwsze pięć tracków jest jednocześnie złotą piątką tego albumu. Później dzieje się coś dziwnego. Energia, którą emanowały początkowe utwory rozchodzi się gdzieś po wykreowanym przez syntezatory, brzmieniowym kosmosie, czego efektem są takie utwory jak Macro, I Want It All, Damaged People czy zamykające cały zestaw The Darkest Star. Są to takie dryfujące w ciemnej próżni lepszej (The Darkest Star) bądź gorszej (Macro) jakości twory, robiące aurę i nie dodające tej płycie niczego więcej. Kiedy milknie wokal i instrumenty prowadzące wyłania się z nich czyste tło w postaci instrumentalnego Introspectre. Nie można powiedzieć, że nie ma w tych nagraniach uroku – są one po stokroć lepsze niż większość materiału składającego się na Exciter. Jednak po wysłuchaniu takich smaczków jak A Pain That I’m Used To, John the Revelator, Suffer Well czy napędzający początkową promocję płyty Precious nie ma się po prostu ochoty przeskakiwać na utwory o tak ślimaczych obrotach, a już na pewno nie w takiej ilości.

Wspomniane wyżej tracki przegrywają z kretesem w starciu z początkiem płyty, tworząc wrażenie albumu skonstruowanego na zasadzie równi pochyłej. Im dalej brnie się w znajdujące się na nim nagrania, tym jest ciemniej, mroczniej ale też nudniej i w zasadzie jeżeli nie jest się w melancholijnym nastroju to myśli się tylko o tym, żeby krążek  się skończył, albo by czym prędzej odpalić go od początku. Mimo, że drugą połowę albumu charakteryzuje ostry skręt w klimaty szorstkiego dark electro, ubranego w popowo – soft – rockowe wdzianko, to wstawiono tutaj jeszcze jeden żywszy akcent – Lilian. No cóż. W karierze każdego zespołu/artysty są czasem takie utwory, które nie powinny mieć miejsca, ale z jakiegoś powodu powstają, wchodzą na tracklisty albumów i lądują na singlach, przepoczwarzając się w jeszcze gorsze remiksy. Tak jest z tym utworem, chociaż pewnie jakichś fanów na pewno on ma. Ja nie mogę znieść tego szorstkiego elektro – papieru ściernego, wszystko tu trzeszczy i wyje jakby było nagrywane i miksowane z 30 lat temu. Czy był to celowy zabieg? Nie wiem. Wiem jednak, że Lilian to naprawdę najgorszy moment Playing the Angel.

Druga część płyty kryje jednak też sporą ciekawostkę w postaci Nothing’s Impossible – kolejną po Suffer Well i I Want It All ścieżkę współautorstwa Gahana. Przyznam szczerze, że sam nie wiem kiedy to spłaszczone i stosunkowo proste nagranie stało się jednym z najczęściej odtwarzanych przeze mnie numerów z Playing the Angel. Utwór ma specyficzny, taki trochę wodewilowy klimat a niski wokal Gahana przenosi mnie w jakąś zupełnie inną czasoprzestrzeń, z której nie jestem w stanie wyjść, nawet słysząc te wyśpiewywane przez niego naiwne banały. 25 lat na scenie, a Dave nadal potrafi czarować jak dawniej! Schodząc jednak na ziemię – utwór pasowałby zdecydowanie bardziej na solowy projekt Dave’a niż tutaj. Odarty z pajęczyny spowijających go syntetycznych sztuczek zyskuje zdecydowanie bardziej na wyrazie – wystarczy posłuchać akustycznej wersji krążącej po sieci lub wersji demo, która pojawiła się na poszerzonej wersji albumu Sounds of the Universe. Pierwszorzędny materiał do grania w wersji bez prądu.

Gdyby pominąć Exciter, Playing the Angel wydaje się bardziej logiczną kontynuacją Ultry. Depeszowcy pokazują tutaj, że nadal potrafią nagrać chwytliwe, gitarowe, ale wciąż balansujące gdzieś w stylistyce porządnego synth – popu kawałki, ale bliżej im do klimatów bardziej mrocznych, melancholijnych, będących efektem ich życiowych doświadczeń z ostatnich lat. Nie babrają się jednak stricte w swoich brudach z lat 90. tylko odlatują w wynikające z nich bardziej ogólne tematy jak wiara, grzech, smutek, ból, cierpienie, między słowami nazywając siebie po prostu zniszczonymi ludźmi. Playing the Angel wyciąga jednak grupę z twórczego impasu, reaktywując jej wizerunek jako formacji po której wciąż można spodziewać się dobrego, eleganckiego i nośnego synth – popu oraz zgrabnego, gitarowego soft – pop – rocka, sięgającego korzeniami do ich początków w Basildon. Dobrze jednak, że tytułowe anioły czuwały nad wyborem singli, ponieważ żeby łyknąć nieznaną szerszej publiczności część Playing the Angel trzeba mieć nie tyle minorowy nastrój, co czasem też i stalowe nerwy. Bez względu na to – do sporej części materiału z tej płyty po latach można wrócić nadal z dużą przyjemnością.


2 uwagi do wpisu “Depeche Mode – Playing the Angel (2005)

Dodaj komentarz

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s