
Madonna dała fanom 4 lata na wyleczenie się z niestrawności po Hard Candy – dziwacznym, słodko – kwaśnym niewypale z 2008 roku. W tym czasie, niczym Feniks z popiołów powstało kolejne wcielenie ikony – MDNA! Tylko ona swoim występem na Super Bowl mogła przyciągnąć przed telewizory 114 milionów widzów. I tylko ona w trakcie tych niespełna 13 minut występu mogła zaśpiewać Give Me All Your Luvin’. Takiej niespodzianki po Hard Candy chyba nikt się nie spodziewał. Czyżby zanosiło się na wielką abdykację?
Give Me All Your Luvin’ jest pierwszym od niepamiętnych czasów singlem otwierającym promocję studyjnego wydawnictwa Madonny, który zamiast wzbudzać ekscytację i ciekawość związaną z premierą jej nowej muzyki, wzbudził we mnie strach i niezgłębioną otchłań wątpliwości. Tak słabego i rozczarowującego pierwszego singla nie było nigdy. Żeby było śmieszniej – to Madonna uparła się, by to nagranie poszło na pierwszy front. Dziwaczna i odważna decyzja, biorąc pod uwagę fakt, że piosenka w całości wyciekła do Internetu kilka miesięcy przed premierą płyty. O tym, że jest beznadziejna, od momentu wycieku wiedzieli wszyscy. Poza Madonną.
Po wysłuchaniu pierwszych trzech utworów z albumu w wersji Deluxe można odnieść wrażenie, że zapowiada się całkiem niezła płyta. Pomijam fakt, że Girl Gone Wild brzmi trochę infantylnie w ustach 55-letniej kobiety. W końcu ile razy można lansować się na niegrzeczną dziewczynkę z gejowskiej dyskoteki? A zanosiło się przebój pokroju Hung Up. Gang Bang jest najlepszym utworem na płycie. Gdyby cała MDNA była tak mroczna i zadziorna, jak ten utwór a nie rozlazła jak koza, odniosłaby nieporównywalnie większy sukces.
Kolejnym momentem ratującym tę płytę jest I’m Addicted. Tym utworem Madonna mogła narobić na Super Bowl o wiele większego zamieszania, niż marnym duetem z Nicki Minaj i M.I.A.. Wydanie I’m Addicted na pierwszym singlu może i byłoby ryzykownym zabiegiem, gdyż utwór pasuje do radia jak pięść do oka ale to ten numer definiuje styl muzyczny Madonny w 2012 roku. Hałaśliwy, buczący EDM wyraźnie stworzony pod występy na żywo. Kiedy jednak I’m Addicted rozbrzmiewał na tournee, płyta na listach przebojów już dawno była martwa. Na tych trzech utworach MDNA mogłaby się zakończyć.
Im dalej w las, tym gorzej. Nie wiem kto gubi się w tej dźwiękowej gęstwinie bardziej – słuchacz czy Madonna. Większość utworów sprawia wrażenie jakby była odrzutem z sesji nagraniowych do poprzednich płyt a część w ogóle jest jednym wielkim producenckim nieporozumieniem od początku do końca. I’m a Sinner jest nieudaną kalką Beautiful Stranger i Amazing. W I Don’t Give A dobrze brzmi tylko Nicki Minaj. Od infantylnego „uuu la la” w Superstar aż uszy więdną. U osób mniej wciągniętych w dokonania Madonny Superstar jest w stanie spowodować natychmiastowe zatrzymanie odtwarzania tej płyty. Absurd, nie piosenka.
Nadzieja na lepszy ciąg dalszy pojawia się przy Love Spent w który wpleciono instrumentalną adaptację sampla z Gimme! Gimme! Gimme! (A Man After Midnight) ABBY, użytego w 2005 roku w Hung Up. Naprawdę przyjemny utwór. Odarta z elektroniki, akustyczna wersja Love Spent z MDNA Tour wydobyła cały ładunek emocjonalny tkwiący w tym nagraniu. Piosenka mogła zostać singlem. Niestety zamiast niej, wydano Turn Up the Radio, który nie dostał nawet szansy, by spaść z list przebojów. Na przeważającej większości w ogóle się nie znalazł. Madonna musiała być pijana, kiedy dawała namówić się na nagranie i wydanie na singlu tej koszmarnej tandety.
Nieco wolniejszym Masterpiece i Falling Free bardzo daleko do ballad z lat 90. i początku 00., niemniej jednak takiej Madonny brakuje. Utworów bonusowych nie ma sensu nawet komentować. Nie wiem jak je traktować. Jako błąd wydawniczy? Żart? Wydawało mi się, że po Spanish Lesson M nie jest w stanie nagrać gorszej piosenki – a jednak! Nagrywając B-Day Song stworzyła prawdopodobnie najgorszy utwór w swojej karierze. M.I.A. powinna się wstydzić, że ma z nim coś wspólnego. Jedynym z bonusów, który zasługuje na względną uwagę jest przywołujący myśl o starej, dobrej Madonnie Beautiful Killer. Resztę nagrań po prostu trzeba pominąć. W przeciwnym wypadku rozczarowanie całością sięgnie kompletnego DNA.
Klapa tej płyty jest ostatnim dzwonkiem dla Madonny. Po spektakularnym sukcesie Confessions on a Dance Floor z 2005 roku, MDNA jest drugim z kolei nieudanym i bylejakim studyjnym wydawnictwem. Nagrywanie tej płyty wciśnięto gdzieś pomiędzy kręcenie, montowanie i promowanie kolejnego filmu reżyserowanego przez Madonnę (W.E.), promocję sieci siłowni Hard Candy Fitness, nowej linii okularów słonecznych MDG, modowej marki Material Girl i perfum z linii Truth or Dare. Do tego należy także dodać działalność Madonny w Malawi – w karierze każdego artysty musi przyjść w końcu czas na ratowanie świata od zguby. Nie ma dziwu, że Madonna nie miała czasu rozeznać się w aktualnych trendach na rynku muzycznym, żeby dowiedzieć się i racjonalnie przemyśleć w co powinna brnąć na nowej płycie. Ktoś przy tworzeniu tego albumu za bardzo myślał za nią – ona nie miała na to czasu.
Tytuł płyty zrodził się przez przypadek i został wymyślony przez M.I.A. – tak samo jest z jej zawartością: jest przypadkowa i wymyślona w dużej mierze przez kogoś, nie przez Madonnę. Są tutaj głównie zmarnowane przebłyski pomysłów Madonny, którymi zajęli się inni. Taka sama jak na tym krążku Madonna była na trasie koncertowej MDNA Tour – niedostępna, zimna, odrealniona, zaprogramowana. Celowanie w publiczność pistoletem odbiło się jej czkawką – Turn Up the Radio okazał się największą singlową porażką w całej jej karierze a wydawnictwo będące zapisem koncertów z Miami, nie dość, że ukazało się z błędami w zapisie, to na domiar złego przepadło na listach sprzedaży jak kamień w wodę. Królowo – zmiana taktyki wydaje się koniecznością!
4 uwagi do wpisu “Madonna – MDNA (2012)”