
Jak lubię Gwen Stefani, tak nie miałem żadnych oczekiwań związanych z jej nową płytą. Chyba zmęczyło mnie czekanie na nowe nagrania – 10 lat to trochę długo. Po rzekomo zwiastujących nowy krążek singlach Baby Don’t Lie i Spark the Fire ewentualna nowa płyta jawiła mi się jako nijaki, nie idący w żadnym kierunku zlepek przypadkowych dźwięków. Nic na co warto byłoby czekać, a tym bardziej zwrócić na to większą uwagę. Baby Don’t Lie miało jeszcze jakiś polot, natomiast Spark the Fire był kompletną katastrofą. Po przesłuchaniu This Is What the Truth Feels Like już wiem, że Gwen doszła do takiego samego wniosku. Niemniej jednak do odpalenia tej płyty nie zachęciły mnie również faktycznie zwiastujące ją single – mydlany Used to Love You i do bólu komercyjny Make Me Like You. Wybór tych utworów na single to dla mnie istne kuriozum. Na album skusiłem się wyłącznie z sentymentu do poprzednich nagrań Gwen, do których ostatnimi czasy miałem okazję wracać. W całym daniu głównym trafiłem jednak na sporo niedogotowanych kawałków.
Bez specjalnych emocji rozpocząłem odsłuch absolutnie pomijając znane mi już singlowe gnioty. Ku mojemu zaskoczeniu płyta okazała się brzmieć zaskakująco świeżo i nowocześnie. Wielokrotnie zdarzyło mi się wyczuć puls lat 80. Syntezatory i automat perkusyjny zrobiły tutaj naprawdę niezłą robotę. Stefani świetnie wyszedł balans między electro – popowym brzmieniem całości a innymi gatunkami muzycznymi w których gwiazda miała okazję prezentować się już w przeszłości z całkiem niezłymi rezultatami. Całość nie brzmi tak inwazyjnie jak na Love.Angel.Music.Baby ani jak zbiór przypadkowych, kompletnie nie pasujących do siebie klocków z The Sweet Escape. Na This Is What the Truth Feels Like wokal Gwen jest w idealnym wyważeniu w stosunku do dźwięków, momentami nawet przejmuje pałeczkę dzięki czemu kreuje tutaj unikatową w jej przypadku intymną atmosferę. Stefani jest jakby bliżej słuchacza – nie atakuje go, ani nie wprawia w konsternację. Ujmując bardzo ogólnie temat nowego muzycznego dziecka Stefani można stwierdzić, że jest to naprawdę poprawny krążek. Jest to jednak ogromna zasłona dymna.
Przeskakując z kawałka na kawałek czułem się się jakbym śmigał po sinusoidzie. Bardzo dobre numery przeplatają się tutaj z zupełnie niezrozumiałymi, naprawdę nudnymi miernotami. Znalazłem tutaj rewelacyjny, mieniący się stylem reggae, przyjemnie nabasowany Where Would I Be?. Retro skrzyżowane z echem Hollaback Girl. Mega połączenie! Trafiłem także na hip – hopowy Red Flag z skrzypcami w tle. Gniewny, damski rap, przypominający momentami rap Fergie z London Bridge przeplata się tutaj z delikatnymi, subtelnie śpiewanymi partiami. Moją uwagę zwróciła także ballada Me Without You. Ni to trap, ni to pop, ni to hip – hop. Chyba wszystko razem. Jedna z lepszych ballad w wykonaniu Stefani. I ten bas! Kolejnym pozytywnym zaskoczeniem był You’re My Favorite będący mieszanką dźwięków rodem z gry komputerowej, prężnego basu, trapowego automatu perkusyjnego i emocjonalnego wokalu Stefani. Warte uwagi jest także otwierające krążek, nieco futurystyczne Misery z prężnie pobrzmiewającą gitarą basową i wyjącą gdzieś w oddali elektroniką oraz zamykające standardową wersję płyty gitarowe, galopujące Rare.
Obok tych numerów znajduje się nudne jak flaki z olejem, niby dancehallowe ale absolutnie niezapamiętywalne Send Me a Picture. Electro – popowe ballady Truth i Used to Love You niby nie brzmą źle. Used to Love You potrafi się nawet nieźle wkręcić w głowę. Obydwie ocierają się niestety o koszmarny banał. Takie typowe, rzewne, przepełnione żalem, egzystencjalne i miłosne rozterki 47-letniej kobiety napisane stylem nastolatki. Litości. Rozumiem, że album jest wynikiem rozpadu długoletniego związku, ale żeby z tego powodu zapuszczać się w taką płyciznę? Nie do końca przekonuje mnie też kolejny hip – hopowy numer Asking 4 It oraz Naughty. Ten drugi numer może się jeszcze względnie podobać. Bas w refrenie zalatuje mi nawet tym z Bitch I’m Madonna. Pytanie komu podoba się Bitch I’m Madonna? Make Me Like You jest dla mnie tanią popową, słodką, skrojoną pod radio melodią a la Kylie Minogue. Minogue z tego typu kawałkami nie ma już od lat żadnego przebicia, a co dopiero Gwen Stefani? Tyle jest lepszych piosenek na tym albumie, a na dwa pierwsze single poszły takie średniaki.
Na wersji rozszerzonej Truth znalazło się pięć dodatkowych utworów. Przyznam, że moje zdumienie po ich przesłuchaniu było dość duże. Deluxe jest faktycznie „deluxe”. Rocket Ship to dowód, że dla Gwen czas się zatrzymał. Amerykanka naprawdę dobrze czuje temat hip – hopu, kroi go na swój styl, bawi się tematem i ma z tego niezłą frajdę. Eteryczne, powoli snujące się Getting Warmer czy balladowe Splash to kolejne utwory, których słucha się z dużą przyjemnością. Bardzo odprężające, synth – popowe numery. Rozpoczynające się grzmotem Obsessed to przebojowa mieszanka elektroniki, popu i zadziornego zalatującego soft – rockiem grania. Na koniec Loveable w którym Gwen pokazuje się od mało znanej wokalnej strony. Niby utwór nie jest zbyt oryginalny, dość komercyjny i odrobinę mroczny ale gdyby oddać go w ręce Taylor Swift przebój byłby murowany.
Płyta nie będzie okupowała szczytów list sprzedaży i nie sprzeda się tak dobrze jak pewnie sprzedałaby się jeszcze dekadę temu. Nie te czasy. Truth nie jest na pewno tak zapamiętywalny jak Love.Angel.Music.Baby który był wybitnie wyrazisty, pokręcony, nagrany z naprawdę mocnym pazurem. Nie jest to też kolejny blok dziwactw, które wypełniły sporą część The Sweet Escape. Gwen zawsze miała charakterystyczny sposób śpiewania i nigdy nie miała wybitnej skali głosowej. Na This Is What the Truth Feels Like jej wokal prawie w ogóle mnie nie irytuje – Gwen w końcu nie śpiewa trzymając się za nos czy żując gumę. Czuć tutaj spójność, emocje, poskromienie swojego charakteru, nowoczesne, ale nie futurystyczne brzmienie. Nie ma tutaj jednak nic ikonicznego w stylu What You Waiting For czy Hollaback Girl. Jest kilka całkiem ciekawych muzycznych pomysłów, sporo razy można też porządnie ziewnąć a nawet wywrócić oczami. Czasem Gwen ociera się o niebywały wręcz banał, ale chyba mało której gwieździe na rozstaniowym albumie udaje się uniknąć przesady. To wymaga nabycia ogromnego dystansu do całej sytuacji, którego Gwen w momencie nagrywania tej płyty chyba jeszcze nie miała. Gdyby jednak wywalić stąd kilka najgorszych przeciętniaków i przesunąć na standardową tracklistę większość utworów bonusowych byłoby całkiem przyjemnie. This Is What the Truth Feels Like to jednak nic, do czego będzie warto wracać za kilka lat. Jeżeli już, to chyba jedynie po to, by przypomnieć sobie jak średnia potrafiła być Gwen po długiej przerwie w swojej solowej, bardzo dobrze zainaugurowanej niegdyś karierze.
Jedna uwaga do wpisu “Gwen Stefani – This Is What the Truth Feels Like (2016)”