
Comalies – trzeci studyjny album Lacuny Coil, wydany pierwotnie w październiku 2002 roku był dla początkującego wówczas Włoskiego bandu albumem – przełomem. Krążek na przestrzeni lat urósł do rangi najlepszego dokonania zespołu a jego wydanie przyczyniło się do znaczącego wzrostu popularności grupy za Oceanem. Tak, to kompletnie odjechane goth – alt – metalowe Comalies wprowadziło Scabbię i spółkę na półki amerykańskich sklepów muzycznych. Utwór Heaven’s a Lie zdobył nagrodę Independent Music Awards, Swamped trafił na ścieżkę dźwiękową do filmu Resident Evil 2: Apokalipsa a wideoklipy promujące album puszczano nawet w legendarnym programie Headbangers Ball emitowanym przez amerykański oddział MTV. Wisienką na torcie był udział grupy w cyklu koncertów Ozzfest, w ramach którego Lacuna Coil miała okazję zaprezentować się wielotysięcznej amerykańskiej publice występując obok tuzów mrocznego grania takich jak Black Sabbath, Judas Priest, Slayer, Slipknot czy Lamb of God.
Eteryczny, melancholijny, ciężki i bardzo mroczny klimat spowijający album Comalies trafił jak w dym do anty – mainstreamowego ruchu, odrzucającego święcące tryumfy dokonania rodzimego Evanescence. Lacuna Coil swoim bardziej surowym brzmieniem zadowoliła gusta słuchaczy lubujących się w gotyku ale temu mniej popularnemu i ogranemu w komercyjnych mediach. Finalnie krążek rozszedł się w USA w nakładzie grubo przekraczającym 300 tys. egzemplarzy. Dwie dekady później miesiące przedłużającej się globalnej pandemii zabiły w członkach zespołu inspirację do tworzenia nowej muzyki: Nie pisaliśmy wtedy nowej muzyki, ponieważ nie czuliśmy, by był to właściwy moment na jej tworzenie. – ujawnił Andrea Ferro w jednym z wywiadów, następnie dodając – Czuliśmy bardziej smutek z powodu panującej sytuacji, frustrację z powodu niemożności wyjścia z domu i tęsknotę za pracą, za innymi ludźmi. To nie było dla nas zbyt kreatywne. Scabbia i jej koledzy zastanawiali się jednak nad pomysłami mającymi na celu połechtać spragniony nowych dokonań fandom. Efektem wewnątrzzespołowej burzy mózgów jest projekt celebrujący 20. rocznicę premiery tej niezwykle ważnej dla nich płyty.
Zespół postanowił nagrać ponownie swoje magnum opus z 2002 roku. W dekonstrukcji oryginału nazwanej Comalies XX grupa zachowała pierwotne szkielety i linie melodyczne nagrań nadając im styl i vibe, którym Lacuna emanuje aktualnie. To Comalies na sterydach! Formacji było raczej dość łatwo nagrać ten album od nowa ponieważ pierwowzór z 2002 roku cechowała spora melodyjność i dość uproszczona struktura utworów utrzymanych głównie w średnim tempie. Znakiem rozpoznawczym Comalies była oszczędność brzmieniowa oraz wyjątkowa, wręcz upiorna aura budowana przez wokalny duet Scabbia/Ferro i rozmaite klawiszowe, stylizowane to na gotyckie, to na orkiestrowo – chóralne zabiegi. Przesterowane gitary pojawiały się głównie w trakcie refrenów i przejść, zaś zwrotki wypełniały bardziej czyste dźwięki stanowiące stabilne tło dla klawiszy i wokali. Mimo, że konstrukcyjnie była to płyta dość prosta, to wykreowana na niej specyficzna tajemniczość i taka trochę dziwna, dość ponura atmosfera wyniosła Lacunę do nowej ligi powstałych gdzieś w połowie lat 90. jeszcze independentowych, ale już dość przyjemnych dla mainstreamowego ucha metalowych zespołów, których członkowie jeszcze wychowywali się na siermiężnych i prawdziwie gotyckich dokonaniach The Gathering, Paradise Lost czy Type O Negative.
Comalies XX jest albumem bardziej technicznym. Charakterystyczną dla pierwowzoru oszczędność zastąpiła chęć stworzenia utworów jeszcze bardziej melodyjnych, maksymalnie mocno zagranych i o wiele bardziej agresywnie, a momentami wręcz krzykliwie zaśpiewanych. Fanom wychowanym na krążku z 2002 roku i pierwszych dwóch albumach grupy radziłbym podejść do tego wydawnictwa z pewnym dystansem – nie znajdziecie tutaj krztyny tej złowieszczej magii, która uwiodła Wasze uszy lata temu. Niektóre utwory w nowej odsłonie wyszły Lacunie całkiem nieźle, niektóre wyzute z pierwotnych emocji zamieniły się w kolejne takie same hałaśliwe piosenki wypełniające ostatnie wydawnictwa bandu. Do grupy tych, które w nowoczesnym wdzianku wypadły naprawdę dobrze można zaliczyć singlowe Tight Rope XX i Swamped XX oraz Aeon XX czy The Ghost and the Woman XX . Mimo, że wciąż są to nieskomplikowane kompozycje to wygrywają w przedbiegach z większością współczesnych dokonań grupy. Po przeciwnej stronie barykady można ustawić Comalies XX, Angel’s Punishment XX czy rework jedego z największych przebojów wczesnej Lacuny – Heaven’s a Lie XX. Są to numery, które rewelacyjnie działały odarte z wszystkich współczesnych elektronicznych sztuczek, jazgotu gitar i wszędobylskiego ryku Ferro. Niestety, ale o ile wokale Scabbii wciąż świetnie rezonują z nowoczesnymi aranżacjami, tak wkomponowany w nie Ferro brzmi czasem jak zdarta, nagrana na siłę płyta. Jego wokal co prawda zawsze był szorstki, ale tutaj przy całym arsenale instrumentów wspartych elektroniką wypada momentami dość płasko – Heaven’s a Lie kontra jego wersja XX są tego najlepszym przykładem. Wokalny prym w grupie wciąż wiedzie więc płeć piękna. Ferro, czy tego chce, czy nie, nigdy nie był i nie będzie robił swoimi partiami takiego wrażenia jak Scabbia.
Comalies XX niestety obnaża także współczesną słabość twórczą muzyków Lacuny. Kompozycje stworzone dwie dekady temu już wtedy wydawały się być utworami ostrożnymi, pozbawionymi gitarowych solówek i opartymi na sprawdzonych schematach. Zrobione na współczesny styl zespołu wygrywają jednak w przedbiegach z numerami wypełniającymi większość ostatnich płyt formacji. Po krążku takim jak Black Anima wolę dostać taki rework starego materiału niż nowe nagrania. Czy jestem odosobniony w swoim odczuciu? Myślę, że nie. Nie od dziś wiadomo, ze kreatywność Lacuny po takich wyczynach jak Shallow Life czy Dark Adrenaline poleciała o kilka poziomów w dół. Nastąpiło co prawda pewne odbicie w górę w postaci albumu Delirium, ale nie na tyle długotrwałe, by zamazać robioną pod publikę pop – amerykańszczyznę krążków wydawanych po Karmacode. Robienie hałaśliwych numerów a la album Black Anima w dzisiejszych realiach ma jednak swoje uzasadnienie – takie kawałki robią swoje na koncertach, a to na nich głównie opierają się zyski grupy. Sprzedaż płyt i streaming w przypadku tego typu zespołów jest tak żałosny, że nie wiem jak w ogóle chce im się jeszcze tworzyć nowe albumy. Potwierdzeniem tego faktu jest coraz rzadsze ich wydawanie, skupianie się bardziej na singlach, koncertówkach czy rozmaitych, typowo pobocznych projektach takich jak Comalies XX – przywracających do życia to co najlepsze z złotych czasów wczesnej działalności.
Z okazji rocznicy i premiery odświeżonego wydawnictwa w modnym mediolańskim klubie Fabrique Milano band postanowił zagrać także specjalny koncert COMALIVE. Nie ma się co dziwić, że grupa tak hucznie świętuje okrągłą rocznicę wydania swojej trzeciej płyty. Comalies był dla Lacuny Coil albumem kluczowym – to od niego rozpoczął się amerykański sen grupy, który trwa do dzisiaj. Na koncerty Lacuny za Oceanem wciąż przychodzi więcej fanów niż na o wiele popularniejsze na naszym kontynencie kapele takie jak Within Temptation czy Nightwish. Fajnie, że dzięki Comalies XX współczesne pokolenie może poznać, czym faktycznie pachniały początki zespołu, zanim ten przeistoczył się w typowo mainstreamowy produkt swojego gatunku. Dla wielu z nich pierwowzór z 2002 roku może brzmieć teraz jak demo wersji XX. Nie zmienia to jednak faktu, że czy to w oryginale, czy w współczesnych aranżacjach numery wypełniające ten krążek z niewielkimi wyjątkami brzmią całkiem zacnie również dzisiaj.