
Kiedy na początku marca Lady Gaga opublikowała album Mayhem, nawet nie podejrzewałem, że będzie to jedyna naprawdę wielka i udana mainstreamowa premiera tego roku. Przyznam szczerze, że takiej posuchy w muzyce pop nie było dawno. Dzisiaj mam nawet wątpliwości, czy recyklująca rewiowo – cyrkową tematykę Taylor Swift w teamie z Max Martinem i Shellbackiem będzie w stanie wycisnąć z The Life of a Showgirl coś bardziej interesującego niż to, co w podobnych okresach swoich karier dawno temu wycisnęły już Kylie Minogue, Britney Spears, Beyoncé, Cher czy Christina Aguilera. Lady Gaga lśni w tym roku na popowej scenie zdecydowanie najjaśniej. Gwiazda wydała swój najlepszy album od czasów Born This Way, wykuła z Die with a Smile jeden z największych hitów XXI wieku a tłumnie oblegane występy, które w tym roku dała na Coachelli, w Rio de Janeiro, czy w ramach trasy The Mayhem Ball są absolutnym, od początku do końca zapierającym dech w piersiach wizualno – wokalno – tanecznym majstersztykiem, który plasuje ją już na stałe w panteonie największych i najoryginalniejszych ikon współczesnej popkultury. Nie ma się co dziwić, że kiedy kilka dni temu artystka oficjalnie ogłosiła premierę zupełnie nowej piosenki, Internet dosłownie oszalał.
Wychowywałem się w czasach, kiedy przed premierą albumu artysta publikował jeden główny, duży singiel, a dopiero po jego wydaniu drugi, trzeci a czasem i nawet siódmy czy ósmy, w dodatku każdy opatrzony teledyskiem, pakietem remiksów i niezliczonych wersji wydań fizycznych, z czasem także cyfrowych. Promocja i medialne życie jednego długogrającego projektu w przypadku niektórych gwiazd potrafiło trwać nawet rok, a największe tuzy branży, tacy jak Michael Jackson ciągnęli singlową promocję jednego albumu nawet i przez dwa lata! Dzisiaj wszystkie single wydaje się przed premierą albumu, a im krótszy czas od momentu wydania pierwszego do albumowej premiery, tym jest ich mniej. Premiera krążka wieńczy singlową promocję, a potem artysta od razu jedzie w trasę, podsumowuje ją jakimś filmem i na tym historia się kończy. Nie ukrywam, że kiedy zorientowałem się, że wideoklipowo – singlowa promocja Mayhem zakończyła się na Abracadabrze, poprzedzonej jedynie przez Disease i doklejone przez wielki sukces do tego albumu Die with a Smile, to byłem trochę rozczarowany. Na Mayhem jest masa utworów, które powinny zostać zwizualizowane. Kto nie chciałby zobaczyć Gagi w teledyskach do Garden of Eden, Perfect Celebrity, Killah czy Zombieboy? Wytwórnia Interscope najwyraźniej uznała, że trzy opatrzone dedykowanym specjalnie wizualem single dały całemu projektowi na tyle długie, streamingowe nogi, że zawracanie sobie i skupiającej się na koncertach Gadze głowy jakimikolwiek nowymi teledyskami nie miało większego sensu.
Sens nakręcenia czegoś pojawił się w chwili, kiedy Gaga zaangażowała się w jeden z największych projektów Netflixa ostatnich lat – serialu reżyserowanym przez samego Tima Burtona – Wednesday. Wykonany w pierwszym sezonie taniec tytułowej Wednesday Addams z użytym w tle utworem Bloody Mary wygenerował wiral, który dał piosence z albumu Born This Way taki streamingowy boost, że wytwórnia Interscope ponad dekadę po premierze płyty zdecydowała się wydać ją jako kolejny oficjalny singiel, który nawet rozesłano do stacji radiowych! Do drugiej odsłony produkcji udało się już ściągnąć samą autorkę Bloody Mary, a nawet namówić ją na nagranie wspomagającej serial, opublikowanej właśnie piosenki The Dead Dance. Piosenki, która po wydanej w lutym Abracadabrze, bez wątpienia stanie się kolejnym mocnym, dance – popowym hymnem 2025 roku: Inspiracją do The Dead Dance było rozstanie, a utwór opowiada o tym, jak czasami czujemy się po jego zakończeniu, jak rozpad związku może w nas zabić nadzieję na miłość. Utwór ma za sobą naprawdę fajny, funkowy rytm. I właśnie kiedy on wchodzi, całość nie skupia się tylko na związku: staje się opowieścią o dobrej zabawie z przyjaciółmi, gdy przechodzi się przez coś trudnego i niesamowitego.
The Dead Dance jest po nowoczesnej, naszpikowanej charakternym electro – dance – popem Abracadabrze zgrabnym skrętem w rejony równie energetyczne, ale już mocno nasycone funkowym vibem lat 70. Gaga zastosowała tutaj zasadę kontrastu – początek utworu i zwrotki zioną syntetycznym, ejtisowym chłodem i rozgrzanymi do czerwoności syntezatorami, a refren uderza słuchacza całą paletą funkowych dźwięków podkreślających wyjście z mroku i pozytywny przekaz piosenki. Utwór wrzyna się w głowę jednak nie tylko za sprawą chwytliwego refrenu, lecz dzięki niezwykle wyeksponowanemu, mocnemu rytmowi oraz pulsującej, dynamicznej linii basu, które w połączeniu z wokalem nadają całości charakterystycznego, zachęcającego do tańca groove’u. Nadanie całości mrocznego, acz mocno przerysowanego wizualnego vibe’u dodatkowo podkręca utwór, sprowadzając go do typowej dla Gagi zabawy skrajnymi emocjami i konwencjami, które są na tyle barwne, że błyskawicznie przejmują nad nami kontrolę – na parkiecie, w samochodzie, kiedy trafiamy gdzieś na wideoklip, na koncercie czy w masie innych, często zwykłych sytuacji. Talent Gagi w tworzeniu takich natychmiastowo infekujących oczy i uszy kawałków wydaje się być już dzisiaj niezmierzony. Nie jestem jednak pewien, czy czuję tu potencjał na przebicie sukcesu Abracadabry. Eksperymenty z funkiem są fajne, ale często nie dają popowym utworom aż takiego kopa, by zrobić z nich mega hit. Myślę, że nie będę jedyną osobą, której w The Dead Dance zagra wszystko oprócz refrenu, który pozostawia niestety pewną dozę niedosytu.
Teledysk do The Dead Dance został wyreżyserowany przez Tima Burtona i nakręcony na słynnej, meksykańskiej Wyspie Lalek (La Isla de las Muñecas). Wysepka od lat stanowi nietypową atrakcję turystyczną stolicy Meksyku – znajdują się na niej setki starych i zniszczonych lalek zawieszonych na drzewach. Trzeba przyznać, że ktoś, kto wybierał lokalizację do zwizualizowania The Dead Dance nie mógł lepiej trafić. Zapewne ma to spory związek z tym, że to Netflix, a nie wyłącznie Interscope sypało pieniędzmi na promocję tego kawałka, niemniej taki plener zasługuje na uwagę, zwłaszcza w czasach, kiedy artystom coraz rzadziej chce się ruszyć tyłek poza studio w celu nakręcenia teledysku. The Dead Dance wraz z marcowymi, niedostępnymi wówczas na standardowej edycji albumu bonusami Can’t Stop the High oraz Kill for Love mają uzupełnić podstawową tracklistę Mayhem w serwisach streamingowych, jednak bez nadawania projektowi statusu edycji rozszerzonej. Podobną sztuczkę zastosowała swego czasu wytwórnia Avy Max doklejając do albumu Heaven & Hell kilka miesięcy po jego premierze zupełnie nowy singiel My Head & My Heart. Fakt, że Interscope nie chce teraz nazywać tego rozszerzenia wersją deluxe daje nadzieję na takową edycję w przyszłości. Wracając jednak do samego singla – w dobie takiego zastoju na rynku, przy takiej Gadze może nie zwariuję, ale nigdy nią nie pogardzę!
